Skocz do zawartości

945 płyty

Nils Petter Molvaer - Khmer

Khmer. Khmer to klimat mrocznych rytualnych obrzędów. Khmer to ulotne ślady Nomadów na pustyni. Khmer to hipnotyczny taniec wokół świętych ognisk. Khmer to..... przede wszystkim muzyka niezwykle pobudzająca wyobraźnię. Widowiskowa i efektowna aż do granic, których przekroczenie może grozić już tylko przejściem na stronę kiczu. Na szczęście Nils Petter Molvaer, reżyser tego „muzycznego widowiska” potrafi zatrzymać się w odpowiednim miejscu i dlatego jego płyta stanowi doskonałą harmonię muzycznej etnografii kultur bliskiego wschodu i nowoczesności. Pomiędzy utwory o ogromnym ładunku emocjonalnym Nils Petter zupełnie nieoczekiwanie wplata odmienny stylistycznie i trochę mniej interesujący „On Stream” Po wielokrotnym przesłuchaniu płyty, zaczynam rozumieć potrzebę zaistnienia takiego delikatniejszego i mniej absorbującego słuchacza muzycznego fragmentu. Być może trudno byłoby bez niego wysłuchać następnego pasma emocji jakie przekazuje nam Molvaer w pozostałych utworach. Niemniej jednak utwór jest w tym muzycznym łańcuchu najsłabszym ogniwem na płycie i z jego powodu nie mogę przyznać płycie najwyższej noty w postaci pięciu gwiazdek. Khmer to też królestwo wysokich tonów trochę milesowskiej w charakterze trąbki oraz wszechobecnego rytmu, rytmu o różnej barwie i fakturze od aksamitnie brzmiących bębnów po suchą elektronikę. W utworze Song Of Sand II rytm instrumentów perkusyjnych wspomagają nawet pojawiające się sporadycznie gitary. ...”The rhythm is below me The rhythm of the heat The rhythm is around me The rhythm has control The rhythm is inside me The rhythm has my soul”... Fragment tekstu P. Gabriela przytaczam w tym miejscu celowo Płyta Khmer robi na mnie ogromne wrażenie, ale chwilami niestety wydaje mi się, że ta muzyka jest nieco wtórna wobec gabrielowskiej Passion. Ponieważ inspiracja Gabrielem to tylko hipoteza, nie zamierzam ujmować Nilsowi Petterowi z tego powodu żadnych punktów, ale ciekawe, czy ktoś by się jeszcze ze mną zgodził? Ogólnie przyznaję 4,5 gwiazdki. A tak naprawdę Khmer to rdzenna ludność Kambodży i okolic. ;-)

Jazzyfatnastees - The Once and Future

To pierwsza płyta tego duetu, ukazała się w Polsce bardzo późno jak na datę zagranicznego wydania. Dodatkowo dość ciężko ja dostać na półkach sklepowych. Płytę ta można wrzucić ? hmm, postawić na półce przy takich wykonawcach jak Erykah Badu i jej podobnych. Muzyka dla osób lubiących spokojny soul z tzw. bitem i trochę rapującymo-mruczaco dwoma czekoladkami: Mercedes Martinez i Tracey Moore. Panie z pełna gracja prezentują nam bardzo ciepłą i pełna sex'apilu muzykę. Wspaniale wokalnie wykonane wszystkie utwory - ciężko żeby nie wpadły w ucho. Przy akompaniamencie wiolanczeli i pianina potrafią być bardzo liryczne. Wyborna płyta na wieczorne spotkania lub jako tabletka na głowę po meczącym dniu.

Jean Michel Jarre - Equinox

Muzyka elektroniczna lat 70-tych to ciepło brzmiące syntezatory, soczyste dźwięki. Oprócz elektronicznej perkusji, która właściwie czasem "niestety zaskrzeczy" reszta jest pełna malowniczych kompozycji, ktore nawet po tylu latach potrafią zawładnąć uchem wrażliwym. Equinox zresztą jest pięknym zlepkiem utworów, które gdzieś tam mimo woli "chodzą" po głowie, przypomina pewnie początki Trójki i programów Sondy. Piękne kompozycje i przy tym ambitne aranżacje, Rewelacja po tylu latach!

Vangelis - Oceanic

Płyty Vangelisa mają taką ciekawą prawidłowość, że tytuł płyty pozwala domyślać się z czym spotkamy się na płycie. Nie inaczej jest w przypadku albumu "Ocanic" wydanego w 1996 roku. Jest to jedna z płyt artysty z okresu tworzenia spokojniejszych klimatów, wręcz pozwalających na chwile relaksu i odprężenia. Płyta zdecydowanie z muzyką która kojarzy się z oceanem - szum fal, śpiew syren. Vangelis zadbał o to aby nie mylić płyty której dobrze się słucha, wciąga słuchacza i pozwala przy niej odpoczywać z "płytą do spania" - pojawiają się dźwięki nie pozwalające zasnąć, ale są one subtelne i przy okazji nie odrywają od słuchania w spokoju.

16 Horsepower - Folklore

Spokojnie, nie przeoczyliście jakiegoś nowego zespołu z tak lubianej tu 'stajni' 4AD ;) Ale coś wybrać musiałem. 4AD było zaraz z brzegu, ale jak się tak zastanowić, to 16 Horsepower miałoby szanse na wydanie przez tą wytwórnię (może stałoby się wtedy bardziej popularne, na pewno na to zasługuje). Można bowiem pokusić sie o stwierdzenie, że muzycznie prawie że mieści się w 'profilu' tego kultowego (w pewnych kręgach) labelu, aczkolwiek... ale o tym będzie później ;) Naprawdę wydała tą płytę wytwórnia Glitterhouse, w roku 2002. Na 'Folklore' mamy muzykę z kategorii 'bardzo smutny pan śpiewa bardzo smutne piosenki', przy czym stylistycznie jest to rzecz z obrzeża... country. Konkretnie - ambitniejszego i nieco 'urockowionego' odłamu, określanego często mianem (ech, te szufladki) alt-country ('alt' od alternative, to nie country śpiewane altem ;) No dobra, ale pora 'wytłumaczyć się' z pięciu gwiazdek ;) Wysłuchanie 'Folklore' może u wielu osób spowodować konieczność redefinicji określenia 'smutna muzyka'. Bezlitośnie obnaża ona mizerotę i 'wyblaknięcie' dyżurnych mainstreamowych smutasów opiewających ciemniejsze strony życia. Taki na ten przykład Nick Cave na swoich ostatnich produkcjach może się teraz wydać wesołkiem (a przede wszystkim nudziarzem). Podobnie Cohen. Można by wymieniać dalej, kto się może schować, ale tym sposobem musiałbym 'pochować' parę innych znanych i nieco mniej znanych ikon muzycznego 'dołerstwa'. Daruję to Państwu i odmówię sobie tej przyjemności. Muzyka z 'Folklore' jest zresztą często nie tylko przejmująco smutna, ale i bardzo mroczna, trochę na zimnofalową czy gotycką modłę. Trzeci utwór powinien się spodobać fanom DCD, jakoś mi się tak skojarzył ze 'Spleen and Ideal' (choć może się po tym 'doświadczeniu' okazać, że już byłym fanom DCD ;)) Płyta trzyma w napięciu cały czas, intensywność emocjonalnego przekazu jest tu porażająca ('ciary' gwarantowane;) jednak uspokajam - nie jest to jakiś straszny miażdzący walec (hardkora niet), bez obaw mogą po to sięgnąć miłośnicy 'normalnej' muzyki. O ile rzecz jasna lubią smutek ;) Sami muzycy też zadbali, żeby można było się podnieść po tak skondensowanej dawce depresyjnych klimatów - płyta jest dość krótka, raptem 38 minut, poza tym w samym środku jest 'przełamana' utworem lżejszego kalibru (właściwie to kawałek całkiem tradycyjnego country) a kończy się akcentem zdecydowanie... radosnym (jakiś francuski 'walczyk', naprawdę kapitalny!) Odradzałbym jednak 'Folklore' osobom w głębokiej depresji. Wszystkim pozostałym gorąco polecam. Prawdziwie piękna i szczera muzyka. Bez grama plastiku, 'głównonurtowej' powierzchowności i banału oraz popadania w patetyczne zadęcie kiczo-podobnego 'smuciarstwa'. Aha, zapomniałbym, jeszcze notka dla 'profesjonalistów' – znakomicie zaaranżowana, zagrana i nagrana :)

16 Horsepower - Folklore

Spokojnie, nie przeoczyliście jakiegoś nowego zespołu z tak lubianej tu 'stajni' 4AD ;) Ale coś wybrać musiałem. 4AD było zaraz z brzegu, ale jak się tak zastanowić, to 16 Horsepower miałoby szanse na wydanie przez tą wytwórnię (może stałoby się wtedy bardziej popularne, na pewno na to zasługuje). Można bowiem pokusić sie o stwierdzenie, że muzycznie prawie że mieści się w 'profilu' tego kultowego (w pewnych kręgach) labelu, aczkolwiek... ale o tym będzie później ;) Naprawdę wydała tą płytę wytwórnia Glitterhouse, w roku 2002. Na 'Folklore' mamy muzykę z kategorii 'bardzo smutny pan śpiewa bardzo smutne piosenki', przy czym stylistycznie jest to rzecz z obrzeża... country. Konkretnie - ambitniejszego i nieco 'urockowionego' odłamu, określanego często mianem (ech, te szufladki) alt-country ('alt' od alternative, to nie country śpiewane altem ;) No dobra, ale pora 'wytłumaczyć się' z pięciu gwiazdek ;) Wysłuchanie 'Folklore' może u wielu osób spowodować konieczność redefinicji określenia 'smutna muzyka'. Bezlitośnie obnaża ona mizerotę i 'wyblaknięcie' dyżurnych mainstreamowych smutasów opiewających ciemniejsze strony życia. Taki na ten przykład Nick Cave na swoich ostatnich produkcjach może się teraz wydać wesołkiem (a przede wszystkim nudziarzem). Podobnie Cohen. Można by wymieniać dalej, kto się może schować, ale tym sposobem musiałbym 'pochować' parę innych znanych i nieco mniej znanych ikon muzycznego 'dołerstwa'. Daruję to Państwu i odmówię sobie tej przyjemności. Muzyka z 'Folklore' jest zresztą często nie tylko przejmująco smutna, ale i bardzo mroczna, trochę na zimnofalową czy gotycką modłę. Trzeci utwór powinien się spodobać fanom DCD, jakoś mi się tak skojarzył ze 'Spleen and Ideal' (choć może się po tym 'doświadczeniu' okazać, że już byłym fanom DCD ;)) Płyta trzyma w napięciu cały czas, intensywność emocjonalnego przekazu jest tu porażająca ('ciary' gwarantowane;) jednak uspokajam - nie jest to jakiś straszny miażdzący walec (hardkora niet), bez obaw mogą po to sięgnąć miłośnicy 'normalnej' muzyki. O ile rzecz jasna lubią smutek ;) Sami muzycy też zadbali, żeby można było się podnieść po tak skondensowanej dawce depresyjnych klimatów - płyta jest dość krótka, raptem 38 minut, poza tym w samym środku jest 'przełamana' utworem lżejszego kalibru (właściwie to kawałek całkiem tradycyjnego country) a kończy się akcentem zdecydowanie... radosnym (jakiś francuski 'walczyk', naprawdę kapitalny!) Odradzałbym jednak 'Folklore' osobom w głębokiej depresji. Wszystkim pozostałym gorąco polecam. Prawdziwie piękna i szczera muzyka. Bez grama plastiku, 'głównonurtowej' powierzchowności i banału oraz popadania w patetyczne zadęcie kiczo-podobnego 'smuciarstwa'. Aha, zapomniałbym, jeszcze notka dla 'profesjonalistów' – znakomicie zaaranżowana, zagrana i nagrana :)

Massive Attack - 100th Window

Plyta z 2003 roku. Zakupilem pod wplywem solidnych review. Zachecalo mnie szczegolnie 'kreowanie nastrojow przy pomocy elektroniki'. Brzmi co najmniej zachecajaco. Kiedy wiec zobaczylem to cudo za 10 zl nie bylo zmiluj sie. Plyta zdominowana jest jednak nie przez niezwykle nastroje a raczej zwykle rytmy z upodobaniem kreowane przez elektronike na kazdym utworze. Do tego mamy plejade smaczkow majacych za zadanie podanie melodii. Z roznym powodzeniem. No i wokalizy, w tym pani O'Connor. Teksty cokolwiek pretensjonalne ale na szczescie nie jest tego duzo. Uwage zwracaja mile audiofilskiemu uchu efekty przestrzenne ale swiat jaki usiluje przedstawic Massive Attack jest bardzo swoisty i nam nieznany. Nieznany nawet z takich opowiesci o innych swiatach jak Wladca Pierscieni czy Shrek. Muzycznie to cos pomiedzy srodkowym Pink Floydem (One of These Days) a Miszelami Zarami czy spowolnionym przebojem Popcorn. Zenada? Chyba jednak nie. Ale zrozumiem kogos, kto powie, ze jest to kicz lub wrecz tandeta. Pomysly niby sa ale w porownaniu nawet z taka Bjork (okolice Post) wieje nuda. Plyta dla wielbicieli Massive Attack (ktorych niniejszym przepraszam za doznane przykrosci) i osob latwo popadajcych w egzaltacje. Patrzac z lekkim dystansem nie ma sie o co zabijac.

Lambchop - What another man spills

Hmmm... chyba lepiej bym zrobił, jakbym napisał, że mi się nie podoba, bo jak napiszę, że mi się podoba to ci, którzy przypadkiem czytali jakieś moje poprzednie opinie o płytach i w związku z tym wydaje im się, że znają moje gusta... raczej po tą płytę nie sięgną ;-) Ale nic na to nie poradzę - płyta mi się podoba. I to nawet bardzo. Choć dziwię się sobie, no bo jakże to tak... słuchać country :) obciach przecie! Wieloosobowy ansambl muzyczny Lambchop pod wodzą Kurta Wagnera pochodzi bowiem z Nashville, no i to słychać wyraźnie - inspiracje country czy szerzej sprawę ujmując - muzyką z południa USA są tu ewidentne. Ale efekt końcowy trudno już tak serio mówiąc zaszufladkować jako country - bo mamy tu i echa folku i kapke alternatywnego rocka. No i jak na mój gust muzyka Lambchop będzie zbyt wyrafinowana dla przeciętnego kowboja ;-) Ale wybaczcie - na country to ja się zbytnio nie znam, sorry... Mimo to uważam, że miłośnikom tego gatunku opisywana tu płyta powinna się spodobać. Zresztą nie wyobrażam sobie, że komukolwiek może nie przypaść do gustu. Piękne melodie, wyśmienite kompozycje i aranże (smyki, dęciaki) no i ten charakterystyczny łamiący się głos Kurta W. - po prostu nie można się oprzeć urokowi tej muzyki. Płyta ma duży rozrzut klimatyczny - subtelne, liryczne kawałki sąsiadują z naprawdę czadowymi (jak na Lambchop). A każdy jest prawie równie dobry. Generalnie nie przepadam za tego typu "ładną", może nawet zbyt ładną i przesłodzoną muzyczką, kurcze... w czym więc tkwi fenomen mojej sympatii dla Lambchop doprawdy nie wiem. Jeszcze mała dygresja - szkoda, że ten zespół zyskał rozgłos i uznanie krytyki jako i fanów dopiero przy następnym albumie "Nixon" (który zdobył zresztą drugie miejsce w muzycznym podsumowaniu roku 2000 w naszym kochanym chyba jeszcze wtedy "Audio" ;-) Moim zdaniem bowiem jest to płyta naprawdę dobra, ale o klasę gorsza niż "what another man spills". A już naprawdę na koniec smutna konstatacja - ech, czemu trudno uświadczyć tak dobrego popu w radiu... (nie ma się w sumie co dziwić, dla g(ł)ówno-nurtowych mediów artyści pokroju lambchop to jest głęgoka alternatywa)

Tool - Lateralus

Jedna z moich ulubionych płyt. Cały krążek przepełniony piękną klimatyczną muzyką w naprawdę niezłym wydaniu. W tą płytę trzeba się wsłuchać by odkryć jej wszystkie muzyczne zawiłości. Według mnie najmocniejszą stroną tej płyty są kawałki: Schizm i Disposition, lecz reszta utworów też nie odbiega poziomem od tych wspomnianych. Gorąco polecam

To Rococo Rot - Veiculo

Wydany w 1997 roku nakładem City Slang (obecnie pod skrzydłami Virgin) album "Veiculo" tria To rococo rot to bez wątpienia najlepsza płyta z kręgu niemieckiego post-rocka. Moim zdaniem ta pozycja nie tylko deklasuje wszystkich wykonawców z tego muzycznego środowiska (a więc Tarwater, Kreidler, itp.) ale i dzielnie broni się w rywalizacji z najlepszymi wzorcami zza oceanu (Tortoise). Elektro-akustyczna muzyka tej formacji balansuje gdzieś na granicy inspirowanego twórczością Can czy Neu! post-rocka a minimalistycznej awangardowej elektroniki. Transowe kompozycje z "Veiculo" o niemal psychoaktywnych właściwościach są idealnie wyważone - nie ma tu ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Ale mimo miejscami mocno ascetycznego charakteru tej muzyki świetnie się jej słucha. Bo z "veiculo" bije jakieś ciepło - to idealny cedzik na ostrą zimę, jaka się u nas ostatnio rozpanoszyła ;-) Niestety coś takiego udało się To Rococo Rot tylko raz, późniejsze ich płyty były albo przebajerowane i przesłodzone (The Amateur View) albo stanowiły już nie tak udaną próbę kontynuacji ścieżki obranej na Veiculo. Taaa... to genialna płyta. Jedna z tych, które poprzestawiały moje zapatrywania na muzykę. Może nawet zmieściłaby się do pierwszej dwudziestki najważniejszych plyt mojego życia ;-) Co ja piszę - na pewno! I, co równie ważne, wciąż wracam do niej dość często - za każdym razem z taką samą przyjemnością. Podczas gdy wieloma płytami z podobnych "klimatów" znudzony byłem już po trzecim przesłuchaniu ;-) Niestety, odkąd City Slang jest pod "opieką" majorsa, ta płyta jest z niezrozumiałych dla mnie względów w Polsce niedostępna. Może jakiś ich (tj. Virgin/EMI) wybitny znawca .... marketingu rzecz jasna, bo nie muzyki przecie, uznał, że to za trudna rzecz dla tępych "polaczków", więc nie ma targetu. A potem są marudzenia, że ludzie kopiują. Ech, co za czasy...

Tool - Lateralus

Obok Aenimy to bez wątpienia najlepsza płyta Tool. Dla fanów zespołu pozycja obowiązkowa, zresztą wątpię, aby fani jej od dawna nie mieli ;-). Dla fanów rocka, a w szczególności ambitnego prog-rocka spod znaku King Crimson oraz najlepszych dokonań PF sprzed DSOTM jest to dowód na to, że dobre patenty z lat 70-tych nie zestarzały się, a wręcz przeciwnie - wspomagane super nowoczesnym nagraniem oraz nowymi rozwiązaniami melodycznymi stają się wyznacznikiem grania na nowe czasy. Także fani Black Sabbath nie powinni przejść obok tej płyty obojętnie. Ciężkie granie na ciężkie czasy. Jeżeli obce wam jest pozytywne pitu-pitu o pierdołach, Tool oczyści wasze umysły i dusze!

The Notwist - Neon Golden

Alternatywna jak i mejnstrimowa prasa rozpływała się w zachwytach nad tym albumem. Czyżby więc faktycznie była to jedna z sensacji 2002 roku? A gdzie tam. Niby wszystko w porządku - ładnie i nowocześnie zaaranżowana muzyka z pogranicza alt-rocka, popu i elektroniki - coś tak pomiędzy Muse a ostatnimi produkcjami Radiohead. Jeśli potraktujemy to jako pop z ambicjami - można powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Ale ponieważ obecnie sprzedaje się takie coś jako alternatywę (w MTV można było zobaczyć nawet czasem klip - w okolicach 2 w nocy w programie alt.mtv) to ja protestuję. Taka to alternatywa jak i Smolik ;-) Niestety \"Neon Golden\" w takim przypadku jawi się jako naprawdę smutna banalizacja elementów twórczości kreatywnych artystów lat 90. z kręgu alternatywnego rocka czy progresywnej elektroniki, które zostały spacyfikowane na potrzeby... popu. To jak dla mnie prawie profanacja. Z tym, że (jakby to ująć, żeby być dobrze zrozumianym ;-) w gruncie rzeczy nie chodzi o to, że korzystając z powyższych elementów nie można zrobić dobrego popu. Można to zrobić z b.dobrym rezultatem - tak jak chociażby Jim O\'Rourke na swoich avant-popowych albumach. I jakoś nie przyszłoby mi do głowy używanie przy okazji opisywania jego płyt takich jak \"Eureka\" czy \"Insignificane\" słów typu \"banalizacja\" czy \"profanacja\". Ale do rzeczy - co mi się jeszcze konkretnie na \"Neon Golden\" nie podoba: Po pierwsze - przesadnie ostatnio eksploatowana chłopaczkowato-mazgajowata (nad)wrażliwość, ktora ma niby świadczyć, że to muzyka dla wyrafinowego, bo wrażliwego odbiorcy (syndrom Pink Floyd prościej mówiąc ;-) Po drugie - pretensjonalność. Po trzecie i najważniejsze - płyta podoba się po pierwszym przesłuchaniu (czy nawet kilku pierwszych - staram sie być obiektywny jak mogę ;-) ładne, wpadające w ucho melodie, niezłe aranże (muzycy wykorzystali sporo żywych instrumentów - sax, piano, wiolonczela, kontrabas, choć w sumie jakoś tego nie słychać, płyta brzmi troszkę syntetycznie) ale niestety z każdym następnym odsłuchem jest coraz gorzej. Okazuje się, że król jest nagi. Innymi słowy mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem dominującego w swiecie pop syndomu \"odwróconej piramidy\" - z zewnątrz ładne, błyszczące opakowanie, ale im bardziej się zagłębiamy w środek tym więcej napotykamy trocin. Ale z racji tego można więc powiedzieć, że \"Neon Golden\" The Notwist to dobra płyta dla tych co nie lubią się zbytnio zagłębiać ;-) Na tle medialnej szmiry to pozycja w sumie nie aż taka zła, jakby to wynikało z mojego przydługiego marudzenia ;-) Nawet dostawiłbym jeszcze pół gwiazdki, jakbym mógł. I tak sto razy to lepsze niż żałosne \"płaczki\" z Muse itp. Jak ktoś lubi takie klimaty - może po tą płytę sięgnąć, myślę, że na pewno się nie zawiedzie. Ja jednak nieśmiało zaproponowałbym raczej jakąś płytę rodaczki chłopaków z Notwist - Barbary Morgenstern. Basia robi w sumie podobną muzykę, jednak wykazuje mimo wszystko trochę więcej inwencji w swoich kompozycjach, a jej tworczość jest bezpretensjonalna i nie nudzi się tak szybko.

Madonna - American Life

* Nie znosze Madonny. Potwor. Umiesnione i zimne cialo, taki sobie glos i sporo szumu dookola niej. A muzyki slucham i przeklinam samego siebie. Dlaczego slucham? No bo to jest dobre panie Hawranek! American Life jest najzimniejsza plyta Madonny. I to wcale nie dlatego, ze Agent 007 odwiedza mrozne rejony. Po prostu muzyka jest techniczna, komputerowa, ostra. Jak tnie sie dzwiek w studiu to zawsze brzytwa. Barwa to slowo obce. Czlowiek, ktory zrobil to cudo jest Francuzem a wiec czego oczekiwac od mariazu Francji z USA? Wyjdzie z tego potworek, karzel epoki. Piosenki sa znane, niektore przynajmniej. Produkcja efektowna. Teksty politycznie zaangazowane (rok 2003 badz co badz odbil sie na mentalnosci USA). W sumie dostajemy papke pop na najwyzszym z mozliwych poziomow podana jezykiem nowych brzmien. Madonna o dziwo czuje sie w tym calkiem swobodnie i nie rusza ja rapowanie czy techno-mowa. Po wysluchaniu 2 pierwszych hiciorow pomyslalem 'no, teraz poziom sie zanizy'. Ale nie. Dalsze utworki nawet cokolwiek lepsze od hiciorow. Cos zaczyna sie nudnie i tradycyjnie ale po kilkunastu sekundach booom! I jest cos ciekawego. Madonna utrzymuje uwage sluchacza na niezmiannym poziomie od poczatku do konca plyty. Nie wiem, jaka w tym zasluga produkcji, ktora jest bardzo staranna ale jest jak jest - nie nudzimy sie a takze plyta nie zawiera zadnych przesadnych natezen - np. pani nie spiewa zadziornie a lagodzi ostre i zimne klimaty muzyczne dookola niej wibrujace. Jest rock, jest ballada, jest pop. Jak ktos lubi rzeczy efektownie nagrane a przy tym dosc melodyjne to bedzie do tej plyty wracal. Jezeli ktos nie lubi Madonny tak jak ja to bedzie wracal sam nie wiedzac dlaczego ;-)

Armia - Duch

Ja polecałem koledze niżej (cieszę się, że sie spodobało :-) to może dodam też coś od siebie. Znam tą płytę już z 7 lat, kupiłem zaraz po premierze, no i wtedy nie wychodziła z mojego odtwarzacza (już nawet nie bardzo pamiętam jakiego ;-) przez 3 miesiące. Początkowo miałem małe wątpliwości, no bo to Armia już bez Brylewskiego, a Budzyński dostał wtedy ostrego religijnego odjazdu. Te obiekcje szybko minęły, jak usłyszałem w programie "Rock-noc" (pamięta ktoś coś takiego, chyba nawet w czołówce leciał "Niezwyciężony" Armii) utwór z "Ducha" - o ile się mylę otwierający płytę "Inaczej niż zwykle". Wyrwało mnie z butów - czad był sakramencki ;-) Najszybciej jak mogłem pobiegłem do sklepu. Cała płyta okazała się równie dobra. Z tym, że należy się małe sprostowanie, bo kol. Frycu coś wspomniał o punk-rocku. Na "Duchu" z pankowej Armii nie zostało właściwie śladu - tu rządzą ciężkie jak młot kowalski, rwane metalowe riffy made by Acid Drinkers' Popkorn. Z tym, że kompozycje są przy tym całkiem melodyjne, a nawet przebojowe. Co jednak nie znaczy, że czadowo prostackie. Wiele tu zmian tempa, czasem karkołomnych przejść - wyraźne są nawiązania do twórczości... King Crimson. Zresztą sam Budzyński otwarcie przyznawał się do tej inspiracji. Wspominał też, że wielki wpływ na muzykę z "Ducha" wywarła twórczość B. Bartoka, jedego z jego ulubionych kompozytorów. Bo ja wiem... muzyka Armii jest też jakaś taka bajkowa... Inne muzyczne skojarzenia - Prong (ultraciężkie riffy), New Model Army, Dead Can Dance (klimat). Są też cytaty z mojego anty-idola czyli Rogera W. (konkretnie z amused to death, dodam na zachętę ;) ale jestem w stanie im to wybaczyć, tym bardziej, że tu akurat pasują jak ulał ;-) Mimo zmiany składu personalnego i wyraźnemu ciążeniu w stronę metalowego prog-rocka, wciąż słychać, że to jedyna i niepowtarzalna Armia - pewien patos (ale na tyle umiarkowany, że wyjątkowo mi nie przyszkadza, nie ma to na szczęście nic wspólnego z symfoniczno rockową wiochą), charakterystyczna waltornia Banana, a do tego prawdziwy stuprocentowy czad. Naprawdę trudno przy tym usiedzieć. Nie to co teraz nazywamy czadem. KoRn, Limp Bizkit, nu-metal - wolne żarty, toż to nuda, ciężko wysłuchać 3 kawałków bez znużenia mimo, że ci pozerzy-twardziele dwoją się i troją ;-> Armia to moim zdaniem jeden z najlepszych i najoryginalniejszych zespołów czadowych nie tylko w Polsce ale i w skali światowej. A "Duch" to obok "Legendy" ich najlepsza płyta. Miałem wątpliwości co do tekstów, tymczasem "Duch" okazał się szczytowym osiągnięciem Budzyńskiego jako poety. Neoficka żarliwość widoczna jest już w tytułach utworów (Bóg jest miłością, Jezus Chrystus jest Panem), ale poza tym teksty mają po prostu wiele uroku i pełne są niesamowitych i baaardzo różnorodnych skojarzeń i odniesień (Biblia, "Tytus Romek i A'tomek", "Rejs", "Czekając na godota", "Bromba i inni", a wymieniłem tylko kilka). Cóż, gorąco polecam, to jedna z bardzo niewielu płyt z ciężką muzyką, którą jestem jeszcze w stanie wysłuchać w całości nie tylko bez ziewania i zmęczenia ale i z przyjemnością. Choć każdy dźwięk z niej znam w sumie na pamiąć. Moje ulubione utwory to "Bracia bum" (melodyjność) "Bóg jest miłością" (chyba nr 1, porywająca kompozycja, w połączeniu z tekstem naprawdę porażająca sila wyrazu), "Łapacze wiatru" (zwłaszcza taki moment, gdy gitarowa nawałnica sięga zenitu) Aha, speszjal rekomendation to -> KoRnik. Lider Armii - Budzy to przecież poniekąd twój ziomal kolego, jak przypadkiem nie znasz, najwyższa pora to nadrobić ! Nie tylko w hameryce dobrze łoją ;->

Tiamat - Wildhoney

Według mnie najlepszy krążek Tiamatu. Cała płyta przesiąknięta jest klimatyczną i ciężką muzyką. Nie da się jej słuchać po kawałku. By odkryć wszystkie smaczki tej płyty trzeba jej posłuchać przynajmniej kilka razy w całości. Najmocniejszą stroną jest bez wątpienia gitara prowadząca płączona z mocną perkusją i dynamiczną lub klimatyczną (w zależności od utworu) elektroniką. Polecam tę płytę każdemu, kto lubi czasem odpocząć od szybkiego trash metalu i posłychać czegoś spokojniejszego.

Steven Bernstein - Diaspora Soul

Słuchanie tej płyty przypomina szaloną wycieczkę, podczas której zwiedzamy krakowski Kazimierz, Nowy Orlean, Kubę a i na Jamajkę na chwilę też wpadamy ;) Wycieczka to, dodajmy, na lekkim haju, no bo właściwie przez cały czas nie bardzo wiemy w którym z tych miejsc tak naprawdę jesteśmy i towarzyszy nam nieustannie kompletny misz-masz. Podróż jest na pewno ciekawa, ale od takiej "karuzeli" można w sumie dostać niestrawności ;-> Steven Bernstein, jeden z ciekawszych trębaczy nowojorskiego downtownu, znany jako lider jajcarsko-jazzowego Sex Mob czy ze współpracy z Lounge Lizards, stworzył bowiem dzieło na wskroś postmodernistyczne. Tradycyjne melodie aszkenazyjskich Żydów (m.in. weselne) ubrał w ciuszki nowoorleańskiego jazzu i okrasił toto jeszcze na dodatek kubańskimi rytmami. Jakby tego było mało ostatnia kompozycja to dubowa wariacja n/t trzeciego utworu (stary patent z wielu punkowych płyt ;-) Bernstein zaprosił do tego projektu sporą grupę instrumentalistów (mamy tu 3 x tenor & 1 x baryton sax., wurlitzer piano, bas, bębny i przeróżne perkusjonalia - konga, marakasy i inne przeszkadzajki). Wyszła rzecz intrygująca, ale jakoś nie mogę się przekonać, że "Diaspora Soul" to wybitna płyta. Gdzieś jest jakiś zgrzyt, coś mi tu nie do końca pasi, i nawet nie bardzo potrafię wskazać co konkretnie. Choć są tu urocze melodie (na dodatek niektóre gdzieś już mi się niechcący obiły o uszy, więc zgodnie z logiką inż. Mamonia powinny mi się podobać :) instrumentaliści są nienaganni, to jednak chyba miałem zbyt wygórowane oczekiwania wobec tej płyty. Długo na nią bowiem polowałem i w końcu wybuliłem grubą kasę w empiku. I po wielokrotnym przesłuchaniu stwierdzam, że jest dobrze, jednak ciągle dokucza mi jakieś uczucie niedosytu. Może tylko o to chodzi, więc nie przejmujcie się zbytnio moim wybrzydzaniem. Mimo, że dla mnie to płyta "tylko" dobra, miłośnicy muzyki klezmerskiej powinni być bardzo zadowoleni z dzieła Stevena Bernsteina, o ile nie przeszkadza im ten stylistyczny melanż. Zresztą sceptycy też mogą spróbowac zmierzyć się z trochę inną interpretacją klezmerskich standardów. Zwłaszcza, że jest na płycie "Diaspora Soul" parę niekwestionowanych hitów, jak chociażby Chusen Kalah Mazel Tov, Mazinka czy Let My People Go. Wiem już, znalazłem dobre określenie, którym można trafnie spuentować te wypociny - TO CAŁKIEM FAJNA PŁYTA.

Tiamat - Skeleton Skeletron

Płyta bardziej rockowa od poprzednich wydawnictw Tiamatu. Dużo szybasza i dynamiczniejsza muzyka pozwala sądzić, że zespół postanowił pójść drogą bardziej przebojowych i dynamicznych kawałków. Niestety według mnie nie wyszło mu to na dobre. Właśnie od tego krążka z Tiamatem zaczęło się dziać coś niedobrego, a szkoda. Fani takich płyt jak "Wildhoney" czy "Clouds" poczują się zawiedzeni. Niewiele zostało ze starego, klimatycznego grania. Ma się wrażenie, że cała płyta była nagrana by zyskać nowych fanów i sprzedać się w większym nakładzie (w sumie im się udało). Jest kilka niezłych kawałków, ale i tak odstają od poprzednich dokonań zespołu.

Tiamat - Skeleton Skeletron

Płyta bardziej rockowa od poprzednich wydawnictw Tiamatu. Dużo szybasza i dynamiczniejsza muzyka pozwala sądzić, że zespół postanowił pójść drogą bardziej przebojowych i dynamicznych kawałków. Niestety według mnie nie wyszło mu to na dobre. Właśnie od tego krążka z Tiamatem zaczęło się dziać coś niedobrego, a szkoda. Fani takich płyt jak "Wildhoney" czy "Clouds" poczują się zawiedzeni. Niewiele zostało ze starego, klimatycznego grania. Ma się wrażenie, że cała płyta była nagrana by zyskać nowych fanów i sprzedać się w większym nakładzie (w sumie im się udało). Jest kilka niezłych kawałków, ale i tak odstają od poprzednich dokonań zespołu.

The Moody Blues - every good boy deserves favour

Wybrałem ten album z czysto osobistych względów(kontynuacj tej informacji nie będzie :( ) natomiast z czystym sumieniem polecam wszystkie albumy moodies miedzy 67 a 72 r jest ich siedem i warto je poznać. Ten ciepły głos justina haywarda, to coś co będzie mi towarzyszyć przez resztę życia(jakkolwiek długie ono będzie ) mimo że jest on tak smutny i czasami bardzo przygnębiajacy,teksty mikea pindera i johna lodgea , flet raya thomasa jakże inny od tego andersonowego(tullowego) ,muszę przyznać że ta muzyka zawsze działa na mnie jak narkotyk i naprawde rzadko zdarza mi się nie dotrwać do jej końca,a później wywołuje tyle skojarzeń i wspomnień – jezu co tak osobiście ............. . Dodam jeszcze, że ta muzyka to jakby druga strona barykady tego co działo się na przełomie lat 60 i 70 czyli ‘huty’ - miejsca gdzie hartowała się stal ,nie usłyszymy tu rzężenia gitar ,łomotu perkusji i wokalu który obwieszcza zawodzącym głosem że właśnie podpisał z diabłem kontrakt, na życie wieczne. Nie znajdziemy tu tez ekstrawaganckich eksperymentów ala karmazyn ,ale w zamian dostaniemy przepiękne piosenki z fantastycznymi melodiami,nastrojem i niesamowitym symfonicznym aranżem z którego do dziś można brać wzór. Czy faktycznie każdy dobry chłopiec zasługuje na wzgledy? Cóż, odpowiedź można dać po jej odsłuchaniu. Cztery gwiazdki.

Masada - Live in Sevilla (2000)

Kwartet Masada w składzie: John Zorn : saksofon altowy Dave Douglas : trąbka Greg Cohen : kontrabas Joey Baron : perkusja to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów jazzowych ostatniego dziesięciolecia. Co prawda sceptycy marudzą, że wszystkie płyty Masady są takie same, ale co z tego... może i są. Ale jeśli wszystkie są świetne to z czego robić problem ;-> Fakt - Masada, w której rolę kompozytora pełni Zorn, jest od początku wierna obranej stylistyce. Można ją obrazowo określić : "klezmer spotyka Ornette Colemana". Mix wątków żydowskich z free jazzem od lat wychodzi formacji nad wyraz dobrze. Kwartet wydał 10 studyjnych albumów (ich liczba była zresztą z góry zaplanowana), których tytuły stanowią po prostu kolejne cyfry. Moim zdaniem zespół w pełnej krasie prezentuje się na albumach koncertowych wydawanych przez Tzadik i to właśnie od nich proponowałbym zacząć znajomośc z Masadą. Jest ich też bez liku, więc drogą dalszej selekcji kierowałbym się ku tym jednopłytowym. Będzie taniej. Możemy sięgnąć np. po występ z Sewilli z roku 2000. Powiem krótko - jest świetny. Wspominanie w przypadku tej formacji o takich oczywistych rzeczach jak perfekcyjne umiejętności techniczne muzyków, znakomite, intuicyjne porozumienie między nimi, świetne zgranie i ogranie itd to niemal faux-pax. Że podczas występów na żywo dają z siebie wszystko to też norma. Doskonale słychać to na płycie z Sewilli - to był nawet jak na Masadę wyjątkowo żywiołowy, energetyczny, można by nawet użyć słowa - czadowy koncert. Jak miałbym wyróżnić jakichś muzyków to byliby to Zorn i Baron. Ten pierwszy, wiadomo - nie zapisze się może w historii jazzu jako geniusz saksofonu, ale za to z jaką szaleńczą pasją wyżywa się on na swoim alcie! Co tu wyprawia Baron to też istny zawrót głowy - długaśne solówki, dużo grania gołymi rękami to w sumie jak na niego standard, ale to i tak jedna z najlepszych płyt z jego udziałem jakie słyszałem. A może nawet najlepsza. Douglas niczym szczególnym się nie wyróżnia - jest jak zwykle rewelacyjny ;-) Cohen rzecz jasna też, nie mogłoby być inaczej.

  • Najnowsze wszędzie

    faq


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.