Skocz do zawartości

1057 opinie płyty

The Moody Blues - every good boy deserves favour

Wybrałem ten album z czysto osobistych względów(kontynuacj tej informacji nie będzie :( ) natomiast z czystym sumieniem polecam wszystkie albumy moodies miedzy 67 a 72 r jest ich siedem i warto je poznać. Ten ciepły głos justina haywarda, to coś co będzie mi towarzyszyć przez resztę życia(jakkolwiek długie ono będzie ) mimo że jest on tak smutny i czasami bardzo przygnębiajacy,teksty mikea pindera i johna lodgea , flet raya thomasa jakże inny od tego andersonowego(tullowego) ,muszę przyznać że ta muzyka zawsze działa na mnie jak narkotyk i naprawde rzadko zdarza mi się nie dotrwać do jej końca,a później wywołuje tyle skojarzeń i wspomnień – jezu co tak osobiście ............. . Dodam jeszcze, że ta muzyka to jakby druga strona barykady tego co działo się na przełomie lat 60 i 70 czyli ‘huty’ - miejsca gdzie hartowała się stal ,nie usłyszymy tu rzężenia gitar ,łomotu perkusji i wokalu który obwieszcza zawodzącym głosem że właśnie podpisał z diabłem kontrakt, na życie wieczne. Nie znajdziemy tu tez ekstrawaganckich eksperymentów ala karmazyn ,ale w zamian dostaniemy przepiękne piosenki z fantastycznymi melodiami,nastrojem i niesamowitym symfonicznym aranżem z którego do dziś można brać wzór. Czy faktycznie każdy dobry chłopiec zasługuje na wzgledy? Cóż, odpowiedź można dać po jej odsłuchaniu. Cztery gwiazdki.

Tiamat - Skeleton Skeletron

Płyta bardziej rockowa od poprzednich wydawnictw Tiamatu. Dużo szybasza i dynamiczniejsza muzyka pozwala sądzić, że zespół postanowił pójść drogą bardziej przebojowych i dynamicznych kawałków. Niestety według mnie nie wyszło mu to na dobre. Właśnie od tego krążka z Tiamatem zaczęło się dziać coś niedobrego, a szkoda. Fani takich płyt jak "Wildhoney" czy "Clouds" poczują się zawiedzeni. Niewiele zostało ze starego, klimatycznego grania. Ma się wrażenie, że cała płyta była nagrana by zyskać nowych fanów i sprzedać się w większym nakładzie (w sumie im się udało). Jest kilka niezłych kawałków, ale i tak odstają od poprzednich dokonań zespołu.

Tiamat - Wildhoney

Według mnie najlepszy krążek Tiamatu. Cała płyta przesiąknięta jest klimatyczną i ciężką muzyką. Nie da się jej słuchać po kawałku. By odkryć wszystkie smaczki tej płyty trzeba jej posłuchać przynajmniej kilka razy w całości. Najmocniejszą stroną jest bez wątpienia gitara prowadząca płączona z mocną perkusją i dynamiczną lub klimatyczną (w zależności od utworu) elektroniką. Polecam tę płytę każdemu, kto lubi czasem odpocząć od szybkiego trash metalu i posłychać czegoś spokojniejszego.

Madonna - American Life

* Nie znosze Madonny. Potwor. Umiesnione i zimne cialo, taki sobie glos i sporo szumu dookola niej. A muzyki slucham i przeklinam samego siebie. Dlaczego slucham? No bo to jest dobre panie Hawranek! American Life jest najzimniejsza plyta Madonny. I to wcale nie dlatego, ze Agent 007 odwiedza mrozne rejony. Po prostu muzyka jest techniczna, komputerowa, ostra. Jak tnie sie dzwiek w studiu to zawsze brzytwa. Barwa to slowo obce. Czlowiek, ktory zrobil to cudo jest Francuzem a wiec czego oczekiwac od mariazu Francji z USA? Wyjdzie z tego potworek, karzel epoki. Piosenki sa znane, niektore przynajmniej. Produkcja efektowna. Teksty politycznie zaangazowane (rok 2003 badz co badz odbil sie na mentalnosci USA). W sumie dostajemy papke pop na najwyzszym z mozliwych poziomow podana jezykiem nowych brzmien. Madonna o dziwo czuje sie w tym calkiem swobodnie i nie rusza ja rapowanie czy techno-mowa. Po wysluchaniu 2 pierwszych hiciorow pomyslalem 'no, teraz poziom sie zanizy'. Ale nie. Dalsze utworki nawet cokolwiek lepsze od hiciorow. Cos zaczyna sie nudnie i tradycyjnie ale po kilkunastu sekundach booom! I jest cos ciekawego. Madonna utrzymuje uwage sluchacza na niezmiannym poziomie od poczatku do konca plyty. Nie wiem, jaka w tym zasluga produkcji, ktora jest bardzo staranna ale jest jak jest - nie nudzimy sie a takze plyta nie zawiera zadnych przesadnych natezen - np. pani nie spiewa zadziornie a lagodzi ostre i zimne klimaty muzyczne dookola niej wibrujace. Jest rock, jest ballada, jest pop. Jak ktos lubi rzeczy efektownie nagrane a przy tym dosc melodyjne to bedzie do tej plyty wracal. Jezeli ktos nie lubi Madonny tak jak ja to bedzie wracal sam nie wiedzac dlaczego ;-)

Tool - Lateralus

Obok Aenimy to bez wątpienia najlepsza płyta Tool. Dla fanów zespołu pozycja obowiązkowa, zresztą wątpię, aby fani jej od dawna nie mieli ;-). Dla fanów rocka, a w szczególności ambitnego prog-rocka spod znaku King Crimson oraz najlepszych dokonań PF sprzed DSOTM jest to dowód na to, że dobre patenty z lat 70-tych nie zestarzały się, a wręcz przeciwnie - wspomagane super nowoczesnym nagraniem oraz nowymi rozwiązaniami melodycznymi stają się wyznacznikiem grania na nowe czasy. Także fani Black Sabbath nie powinni przejść obok tej płyty obojętnie. Ciężkie granie na ciężkie czasy. Jeżeli obce wam jest pozytywne pitu-pitu o pierdołach, Tool oczyści wasze umysły i dusze!

Tool - Lateralus

Jedna z moich ulubionych płyt. Cały krążek przepełniony piękną klimatyczną muzyką w naprawdę niezłym wydaniu. W tą płytę trzeba się wsłuchać by odkryć jej wszystkie muzyczne zawiłości. Według mnie najmocniejszą stroną tej płyty są kawałki: Schizm i Disposition, lecz reszta utworów też nie odbiega poziomem od tych wspomnianych. Gorąco polecam

Massive Attack - 100th Window

Plyta z 2003 roku. Zakupilem pod wplywem solidnych review. Zachecalo mnie szczegolnie 'kreowanie nastrojow przy pomocy elektroniki'. Brzmi co najmniej zachecajaco. Kiedy wiec zobaczylem to cudo za 10 zl nie bylo zmiluj sie. Plyta zdominowana jest jednak nie przez niezwykle nastroje a raczej zwykle rytmy z upodobaniem kreowane przez elektronike na kazdym utworze. Do tego mamy plejade smaczkow majacych za zadanie podanie melodii. Z roznym powodzeniem. No i wokalizy, w tym pani O'Connor. Teksty cokolwiek pretensjonalne ale na szczescie nie jest tego duzo. Uwage zwracaja mile audiofilskiemu uchu efekty przestrzenne ale swiat jaki usiluje przedstawic Massive Attack jest bardzo swoisty i nam nieznany. Nieznany nawet z takich opowiesci o innych swiatach jak Wladca Pierscieni czy Shrek. Muzycznie to cos pomiedzy srodkowym Pink Floydem (One of These Days) a Miszelami Zarami czy spowolnionym przebojem Popcorn. Zenada? Chyba jednak nie. Ale zrozumiem kogos, kto powie, ze jest to kicz lub wrecz tandeta. Pomysly niby sa ale w porownaniu nawet z taka Bjork (okolice Post) wieje nuda. Plyta dla wielbicieli Massive Attack (ktorych niniejszym przepraszam za doznane przykrosci) i osob latwo popadajcych w egzaltacje. Patrzac z lekkim dystansem nie ma sie o co zabijac.

16 Horsepower - Folklore

Spokojnie, nie przeoczyliście jakiegoś nowego zespołu z tak lubianej tu 'stajni' 4AD ;) Ale coś wybrać musiałem. 4AD było zaraz z brzegu, ale jak się tak zastanowić, to 16 Horsepower miałoby szanse na wydanie przez tą wytwórnię (może stałoby się wtedy bardziej popularne, na pewno na to zasługuje). Można bowiem pokusić sie o stwierdzenie, że muzycznie prawie że mieści się w 'profilu' tego kultowego (w pewnych kręgach) labelu, aczkolwiek... ale o tym będzie później ;) Naprawdę wydała tą płytę wytwórnia Glitterhouse, w roku 2002. Na 'Folklore' mamy muzykę z kategorii 'bardzo smutny pan śpiewa bardzo smutne piosenki', przy czym stylistycznie jest to rzecz z obrzeża... country. Konkretnie - ambitniejszego i nieco 'urockowionego' odłamu, określanego często mianem (ech, te szufladki) alt-country ('alt' od alternative, to nie country śpiewane altem ;) No dobra, ale pora 'wytłumaczyć się' z pięciu gwiazdek ;) Wysłuchanie 'Folklore' może u wielu osób spowodować konieczność redefinicji określenia 'smutna muzyka'. Bezlitośnie obnaża ona mizerotę i 'wyblaknięcie' dyżurnych mainstreamowych smutasów opiewających ciemniejsze strony życia. Taki na ten przykład Nick Cave na swoich ostatnich produkcjach może się teraz wydać wesołkiem (a przede wszystkim nudziarzem). Podobnie Cohen. Można by wymieniać dalej, kto się może schować, ale tym sposobem musiałbym 'pochować' parę innych znanych i nieco mniej znanych ikon muzycznego 'dołerstwa'. Daruję to Państwu i odmówię sobie tej przyjemności. Muzyka z 'Folklore' jest zresztą często nie tylko przejmująco smutna, ale i bardzo mroczna, trochę na zimnofalową czy gotycką modłę. Trzeci utwór powinien się spodobać fanom DCD, jakoś mi się tak skojarzył ze 'Spleen and Ideal' (choć może się po tym 'doświadczeniu' okazać, że już byłym fanom DCD ;)) Płyta trzyma w napięciu cały czas, intensywność emocjonalnego przekazu jest tu porażająca ('ciary' gwarantowane;) jednak uspokajam - nie jest to jakiś straszny miażdzący walec (hardkora niet), bez obaw mogą po to sięgnąć miłośnicy 'normalnej' muzyki. O ile rzecz jasna lubią smutek ;) Sami muzycy też zadbali, żeby można było się podnieść po tak skondensowanej dawce depresyjnych klimatów - płyta jest dość krótka, raptem 38 minut, poza tym w samym środku jest 'przełamana' utworem lżejszego kalibru (właściwie to kawałek całkiem tradycyjnego country) a kończy się akcentem zdecydowanie... radosnym (jakiś francuski 'walczyk', naprawdę kapitalny!) Odradzałbym jednak 'Folklore' osobom w głębokiej depresji. Wszystkim pozostałym gorąco polecam. Prawdziwie piękna i szczera muzyka. Bez grama plastiku, 'głównonurtowej' powierzchowności i banału oraz popadania w patetyczne zadęcie kiczo-podobnego 'smuciarstwa'. Aha, zapomniałbym, jeszcze notka dla 'profesjonalistów' – znakomicie zaaranżowana, zagrana i nagrana :)

Jean Michel Jarre - Equinox

Muzyka elektroniczna lat 70-tych to ciepło brzmiące syntezatory, soczyste dźwięki. Oprócz elektronicznej perkusji, która właściwie czasem "niestety zaskrzeczy" reszta jest pełna malowniczych kompozycji, ktore nawet po tylu latach potrafią zawładnąć uchem wrażliwym. Equinox zresztą jest pięknym zlepkiem utworów, które gdzieś tam mimo woli "chodzą" po głowie, przypomina pewnie początki Trójki i programów Sondy. Piękne kompozycje i przy tym ambitne aranżacje, Rewelacja po tylu latach!

Nils Petter Molvaer - Khmer

Khmer. Khmer to klimat mrocznych rytualnych obrzędów. Khmer to ulotne ślady Nomadów na pustyni. Khmer to hipnotyczny taniec wokół świętych ognisk. Khmer to..... przede wszystkim muzyka niezwykle pobudzająca wyobraźnię. Widowiskowa i efektowna aż do granic, których przekroczenie może grozić już tylko przejściem na stronę kiczu. Na szczęście Nils Petter Molvaer, reżyser tego „muzycznego widowiska” potrafi zatrzymać się w odpowiednim miejscu i dlatego jego płyta stanowi doskonałą harmonię muzycznej etnografii kultur bliskiego wschodu i nowoczesności. Pomiędzy utwory o ogromnym ładunku emocjonalnym Nils Petter zupełnie nieoczekiwanie wplata odmienny stylistycznie i trochę mniej interesujący „On Stream” Po wielokrotnym przesłuchaniu płyty, zaczynam rozumieć potrzebę zaistnienia takiego delikatniejszego i mniej absorbującego słuchacza muzycznego fragmentu. Być może trudno byłoby bez niego wysłuchać następnego pasma emocji jakie przekazuje nam Molvaer w pozostałych utworach. Niemniej jednak utwór jest w tym muzycznym łańcuchu najsłabszym ogniwem na płycie i z jego powodu nie mogę przyznać płycie najwyższej noty w postaci pięciu gwiazdek. Khmer to też królestwo wysokich tonów trochę milesowskiej w charakterze trąbki oraz wszechobecnego rytmu, rytmu o różnej barwie i fakturze od aksamitnie brzmiących bębnów po suchą elektronikę. W utworze Song Of Sand II rytm instrumentów perkusyjnych wspomagają nawet pojawiające się sporadycznie gitary. ...”The rhythm is below me The rhythm of the heat The rhythm is around me The rhythm has control The rhythm is inside me The rhythm has my soul”... Fragment tekstu P. Gabriela przytaczam w tym miejscu celowo Płyta Khmer robi na mnie ogromne wrażenie, ale chwilami niestety wydaje mi się, że ta muzyka jest nieco wtórna wobec gabrielowskiej Passion. Ponieważ inspiracja Gabrielem to tylko hipoteza, nie zamierzam ujmować Nilsowi Petterowi z tego powodu żadnych punktów, ale ciekawe, czy ktoś by się jeszcze ze mną zgodził? Ogólnie przyznaję 4,5 gwiazdki. A tak naprawdę Khmer to rdzenna ludność Kambodży i okolic. ;-)

Antonio Forcione - Acoustic Revenge

Dziewięć utworów i prawie czterdzieści jeden minut muzyki, to akustyczna zemsta Antonia. Forcione uważany za jednego z najlepszych na świecie w dziedzinie gitary akustycznej, daje odpór tym którzy spisali na straty ten instrument. Utwory wolne, szybsze, w różnym klimacie, wszystkie pokazują jak uniwersalnym instrumentem we właściwych rękach jest gitara akustyczna. Antonio gra bez efekciarstwa, za to gra efektownie i dokładnie, nie pomija trudnych dźwięków, pokazuje całą gamę doskonałych technik. Świetnym przykładem jest utwór "Enigma" gdzie podciągnięcia, glisanda i legato łączą się w zaskakującą całość. Płyta znakomita dla fanów gitary, jak również dla wszystkich lubiących taki typ muzyki, w znakomitym wydaniu.

Dire Straits - Love Over Gold

Zakupilem niedawno, remaster CD, i odsluchalem po przerwie. Kiedys plyta jeszcze na winylu wydawala mi sie bardzo nastrojowa i z klimatami. Dzis jest inaczej. Ale moze po kolei. Telegraph Road. Tekst podlizujacy sie Amerykanom i klasie robotniczej. Poczatkowa historyjka rodem z dzikiego zachodu przeradza sie w metne filozofowanie. Ale poczatek jest dobry, nastrojowy i budzacy nadzieje. Niestety po pierwszej wstawce wokalnej zaczyna sie granie, ktore jest na tyle zwyczajne, ze w pewnej chwili zlapalem sie na tym, ze wlasnie zaczal sie 2 utworek. Coz 14 minut to sporo czasu by utrzymac skutecznie sluchacza w napieciu. W kazdym razie obudzilem sie i mamy Private Investigation. Znowu powolne rozkrecanie sie w nastrojach ale potem jest i nieco dynamiki i koncowka dosc atrakcyjna. Jest tez pomysl i jego realizacja. Na orzezwienie mamy Industrial Disease. Cos miedzy pierwsza plyta a zywymi utworkami z Brothers in Arms. To jest dobre ale niestety lekko ograne. Love Over Gold. Ponownie klimatycznie ale dosc malo swingujaco. Knopfer ma problemy z akustyczna gitara i daleko mu do wirtuozerii znanej z nagran innych wykonawcow typu Steve Stevens, Steve Howe czy Trevor Rabin. Ale jest milo i ponownie w koncowce fajne brzmienia. It Never Rains. Ciekawy, nieco dylanowski utwor bez pretensji i ladnie konczy plyte. Mysle, ze Love Over Gold jest przedobrzone. Chlopcy pewnie mieli za duzo czasu w studiu do dyspozycji i wprawdzie doszukali sie nowych brzmien oraz poszukali nowych rejonow do eksploatacji ale mimo to plyta nie jest tak fantastyczna jakby mogla byc przy odrobinie dyscypliny. Niekotre utwory rozlaza sie i brakuje im skupienia sie na jednej linii lub jakims pomysle, ktory by byl oczywisty i latwy do wylapania. Lekkie zabalaganienie. Chyba, ze takie mialy byc priorytety. Ale wtedy to nie moj styl.

Dire Straits - Dire Straits

Wlasnie niedawno zakupilem na CD, remasterowana. Kiedys w Polsce mialem na winylu i oczywiscie dreszczyk emocji jak zabrzmi po latach. No wiec wypadlo dobrze. Po pierwsze dlatego, ze zespol trzyma sie jednej koncepcji i zawsze dominuja gora dwie melodie, np wokal i gitara lub gitara z klawiszami. To daje proste i banalne spojrzenie w glab utworow a glebia nie jest zbyt wielka. Poniewaz generalnie jestem wielkim zwolennikiem prostego grania wiec oczywiscie podoba mi sie. Mainstreamowo ale w swoim stylu. Jezeli trzeba do czegos sie przyczepiac to stosunkowo malo przebojowo jezeli chodzi o melodie. To w zasadzie nie jest wielki przytyk ale moglo byc lepiej. Za to szczerosc i czad we wlasciwych momentach nakrecaja koniunkture. Wole chyba druga czasc plyty niz poczatki, ktore sa nieco bez wyrazu. W sumie przyjemna rzecz i daje sie sluchac po latach bez solenia i pieprzenia. Jest fajnie by nie powiedziec zajedwabiscie.

Vincente Dumestre - Estienne Moulinie: L'Humaine Comedie

Płyta z muzyką Stefana Moulinie odkrywa przed nami dawną muzyką dworską Langwedocji nieskażoną w większym stopniu wpływami włoskimi czy muzyką formalnie ustrukturalizowaną muzyką sakralną. Dialekt langwedocki, język okcytański, hiszpańskie oraz neapolitańskie pieśni dźwięczały na dworze Gastona Orleańskiego, brata Ludwika XIII który był wprawdzie idiotą ale nie skąpił sztuce utrzymując jeden z najlepszych zespołów w koronie Francji. Śpiewał tam Michel Lambert, grał na lutni Blancrocher tak jak i twórca muzyki na tej płycie, Estienne Moulinie'. Słuchając tej muzyki słyszymy jednak że ówczesna sztuka francuska powoli goniła włoskie osiągnięcia będąc za nimi w tyle. Gaston de Bourbon wolał słuchać sztuki lokalnej, wypływającej ze starych tradycji niż importować najnowsze osiągnięcia techniki muzycznej. Taka agroturystyka wykonywana przez ówczesny Teatr Gardzienice poprowadzony przez dyrygenta. Muzyka ma duszę całkowicie inną niż włoskie tempa, ekstrawertyzm i podporządkowanie wszystkiego spójnym i jasnym zasadom. Całość oparta jest na modulacji, wrażliwości wykonawcy i graniu zarówno dźwiękiem jak ciszą. Widać zatem że blisko jej było do tradycji niepisanej, przekazywanej pamięciowo, przez doświadczenie. Życie, śmierć, pijaństwo, kac, podróż, przemijający czas, kolejni odchodzący od nas ludzie, taniec, zabawa, wino, walka... Całe życie

Fleetwood Mac - live in boston

Jeden z najwspanialszych albumów muzycznych z lat 60’ i 70’. Sądzę, że nagrana muzyka broni się wspaniale do dnia dzisiejszego. Trzon grupy stanowią zahartowani w bojach z bluesem członkowie komanda Johna Mayalla: Green, McVie i Fleetwood. Poza tym jest jeszcze Spencer i młodziutki geniusz gitary Kirwan (też komponuje). Płyta zawiera wiele ciekawych utworów pochodzących z koncertów w klubie Boston Tea Party. Charakterystyczne dla płyty są przeplatające się solowe popisy gitarzystów, grających charakterystyczną dla siebie muzykę. Więcej szczegółów można znaleźć na złączonych do płyty ulotkach. Są też recenzje płyty napisane, a jakże, przez naszego człowieka (Zyguś Rokita). Dla mnie najciekawiej wypadły utwory „Like it his way” (1 CD), „Oh well” (2 CD) i ulotne „Tutti Frutti” (3 CD). Zaznaczam, że jest to moja subiektywna opinia, którą pewnie narażę się ortodoksom gatunku. Możliwe, że po następnym przesłuchaniu płyty zmienię zdanie …

Spencer Davis Group - Eight gigs a week

Płyta zawiera dwa krążki CD z utworami formacji z Birmingham The Spencer Davis Group pochodzące z lat ich największej popularności 1965 – 1967. Skład kapeli: Spencer Davis – guitar, vocal, Pete York – drums, Muff Winwood – bass, Steve Winwood – vocal, guitar, keyboards. Grupa wniosła istotny wkład w rozwój brytyjskiej muzyki pop jak i R&B-sa. Pierwszy CD zawiera szereg mniej znanych kompozycji zespołu, B-sidy z SP. Jakość nagrań jest tutaj mizerna. Wyjątek stanowi hit „Keep on ruunning” , który otworzył grupie drogę do popularności wspinając się w 1966 roku na szczyt listy przebojów tygodnika Melody Maker. Drugi CD zawiera późniejsze bardziej znane utwory kapeli takie jak: ‘Gimme some lovin’”, „When I come home”, „When a man loves a woman” ... . Znajdują się tam też moje dwa ulubione kawałki: „Stevie’s blues” i „I’m a man” (grywany do dziś przez innych artystów). Najbardziej utalentowanym członkiem grupy był nastoletni Steve Winwood, jeden ze zdolniejszych muzyków bluesowych na Wyspach. W roku 1967 bracia Winwood odeszli z grupy; Muff został producentem muzycznym, a Steve wybrał własną drogę poprzez Traffic, Blind Faith do sukcesów solowych. Grupa SDG straciła po rozstaniu z braćmi Winwood na popularności i stopniowo odeszła w zapomnienie... . ****

Medeski Martin and Wood - END OF THE WORLD PARTY (just in case)

Najnowsza płyta znanego trio pokazuje całkowicie nowe pomysły i świeże podejście do charakterystycznego stylu grania MMW. Utwory są znakomicie rozbudowane, dzieje się mnóstwo. Jednak największe wrażenie i różnicę w stosunku do poprzednich płyt MMW wnosi sama muzyka - doskonałe połączenie dotychczasowego "grania" z Funkiem z lat 70tych, współczesnym Chill Outem, Ambientem, a nawet Transem Psychodelicznym!!! A wszystko to podane fantastycznie wprost do uszu słuchacza:) W utworze nr 3 "Reflector" po prostu mamy przed oczami porucznika Kallahana biegającego po ulicach San Fransisco ze swoim niezastąpionym Magnum!!! Takie właśnie klimaty rodem z "Headhunters" czy "Man Child" Chancocka będą nas tu trzymały. Natomiast utwór nr 4 "Bloody Oil" to już niemal Trans Psychodeliczny, utwory 9 "Ice" oraz 11 "Midnight Poppies / Crooked Birds" równie zaskakujące z przewodnią nutką Ambientowo-Chilloutową. Co tu więcej pisać - jak dla mnie to najlepsza płyta, jaką dotąd wydali MMW - GORĄCO POLECAM!

Clannad - Macalla

Rok wydania: 1985. Reedycja 2003. Utwory: 1. Caislean Óir 2. The Wild Cry 3. Closer to Your Heart 4. In A Lifetime 5. Almost Seems (Too Late to Turn) 6. Indoor 7. Buachaill ón Éirne 8. Blackstairs 9. Journey's End 10. Northern Skyline Macalla, czyli po celtycku echo. Tę płytę członkowie zespołu Clannad uważają za jedną z najbliższych swym sercom. I coś w tym musi być - juz pierwsze dźwieki Caislean Óir przenoszą nas w tajemniczy swiat pełen sekretnych skarbów i fantastycznych stworzeń, tworząc ten klimat, który wielbiciele muzyki celtyckiej tak bardzo lubią. Wszystkie utwory oparte są na ludowych motywach muzyki irlandzkiej (a piosenka Buachaill ón Éirne jest wręcz wprost znaną śpiewką której młodzi Irlandczycy uczą się na pamięc w szkole podstawowej), jednak aranżacje części z nich zawieraja elementy jazzu, rocka i muzyki elektronicznej. Na uwagę zasługuje też utwór In A Lifetime, który Moya Brennan śpiewa w duecie z Bono (tym z U2). Polecam.

Grand Funk Railroad - Grand Funk

Tak, –najgorszy zespół rockowy- tak ochrzciła ich krytyka muzyczna przełomu lat 60i70. Cóż,ja bym powiedział że dobra muzyka obroni się sama,a ta grupa to idealny przykład mego twierdzenia ,mimo wielkich przeszkód jakie czyniono zespołowi ze strony wytwórni płytowych i rozgłośni radiowych jej fani doprowadzili do olbrzymiego sukcesu artystycznego i komercyjnego bandu. (dodam jeszcze ,że w tej chwili za plecami wybrzmiewa mi heartbreaker z –one time[kolejny album warty poznania],i co mogę powiedzieć –po prostu „wymiękam”) A zarzuty kopiowania stylu cream i zepps,no cóż ciężko znaleść grupy które nie przejęły czegoś od tych fenomenalnych kapel,a z innej beczki to właśnie funk jako jedyny potrfił wypełnić nowojorski stadion shea i to w 72 godziny co udało się tylko wielkiej czwórce,ale jak wieść gminna niesie nie w takim czasie,nie mówiąc o rezygnacji pana granta czyli memedz.zeppów z wspólnych występów -tak ,i tu trzeba poruszyć ważną sprawę ,cokolwiek nie napiszę o albumach studyjnych to i tak nie odda w pełni prawdy o grupie,wszak wszyscy wiedzą ,że to co działo się na ich koncertach to inna bajka,mimo że muzycy to nie wirtuozi instrumentów z „darem od boga”jak mawiał elwood blues ,ale prawdziwi rzemieślnicy ,z których na żywo tryskała niesamowita energia-naprawdę warto sięgnąć po jakikolwiek live,żeby się przekonać czy nie łgam. no ale wrócmu do ,czerwonego albumu’ zawsze zastanawiało mnie dlaczego tak wysoko go punktuje,wszak muza klimat i jakości nagrania garażowego(a przecież to nie pierszyzna bo MC5 i blue cheer) nie zawsze mi służy,nie ukrywam ale mogę smiało powiedzieć że wine za to ponosi jeden z kamieni milowych hard rock znajdującego się na tym albumie,oczywiście mowa o –inside looknig out- jeden z niewielu przypadków gdy cover od orginału i innych wersji dzieli cała galaktyka:),choćby dla niego należy poznać ten album,a co poza tym ,niesamowita energia i czad ,ma się takie wrażenie że panowie postawili sobie za cel rozszarpanie instrumentów,barco specyficzny głos farnera czyli w skrócie klasyczny łomot roku 1970 ,no i naszło mnie że warto wspomnieć-grupa trzyosobowa to była ,dopiero za jakiś czas przyjeli klawiszowca. A tu się pogrążę –jeśli kogoś nie przekonałem, dla mnie czyli fubb-a jedna z pięciu może sześcu najlepszych kapel heavy rockowych do roku 71. Gwiazdki minimum cztery,ale dodał bym plus.

Dire Straits - On Every Street

Chyba w kazdym audiofilskim sklepie mozna znaleźć On Every Street do odsłuchów. Płyta wyjątkowa, melodyjna, bluesowa, rockowa, odbiegająca lekko od zaszufladkowanego Dire Straits. Moja mlodosc rozświetlona byla przez Love Over Gold, Making Movies itp, teraz jako "stary" audiofil zarzucam On Every Street i "ogladam" instrumenty pozornie zawieszone w powietrzu. Rewalacyjna gitara na środku sceny w Ticket to Heaven. Dla mnie najlepsza płyta oraz koncertowa On the Night.

Frank Zappa - Apostrophe'

Brawo aTom!( wpis w "we are only in it.." Wymyśliłem kiedyś krótki slogan opisujący Franka - Monty Python muzyki, jednak ktos mnie wyprzedzil ale wiem dlaczego - aTom trafil w sedno i musi byc jego wielkim fanem. Hot Rats, Apostrophe', Freak Out, Absolutely Free - czołówka tworczości przesmiewcy muzyki i łamania utartych schematow. Trudno opowiadac Monty Pythona - trzeba go zobaczyc, trudno opowiadac Zappe trzeba go posluchać. Co ja mówie nie wolno go nie znać! Goraco polecam!

Roger Waters - Amused to Death

Uważam ja za jedną z lepszych w mojej kolekcji. Doskonałe efekty. Waters ma sie czym pochwalic. Głos?? Każdy ma taki jaki dostał \\\"z góry\\\" Drugiego takiego nie słyszałem;)! Świetne rozplanowanie utworów na płycie. Jeśli juz mamy jej słuchac to od dechy do dechy\\\'. Tematyka troche bez sensu (chciałbym mieć ferrari F50 ;) ) i widać ze idzie tutaj o formę a ta to pierwsza klasa! Ta płyta ujawnia wiele różnic miedzy kolumnami. Gorąco polecam

Diana Krall - Live in Paris

Popisowa płytka D.Krall. Widać ze podobało jej sie w Paryżu czego dowodem są radosne charakterystyczne dla tej muzyki improwizacje ( dadada da da Tutu dudu du du;) hehe ) Czuć energie i inny sposób przedstawienia utorów z innych jej płyt. Tutaj wszystko jest bardziej ozywione, radosne i energiczne. Diana przyspiesza! posłuchajcie płytki "When i look in your eyes" - zupełnie inne podejście do sprawy. Na "L in P" ostatnie 2 utworzy troche odstaja od pozostałych, to zupełnie nowy nurt w twórczości D.Krall. Czasami za bardzo przeszkadza publiczność:(

Depeche Mode - Black Celebration

Niesamowita i jak dla mnie najlepsza płyta DM. Przeciwieństwo poprzedniej Some Great Reward, gdyż o wiele spokojniejsza, mroczniejsza i nie tak metalicznie industrialna (choć niektóre utwory z tych albumów są podobne). Nie ma tu murowanych, komercyjnych hitów na miarę Enjoy The Silence, jest za to właśnie ten niesamowity klimat, sprawiający, że oczami wyobraźni można ujrzeć dwojga nieszczęśliwych kochanków przechadzających się nocą po opuszczonej, ogromnej, starej fabryce. Zimny dźwięk syntezatorów i niemal grobowy głos Gahana, potęgują podążające w ślad za wokalistą echa oraz głuche pogłosy, w których słychać jakieś dziwne dźwięki, szelesty, ludzkie rozmowy... Te elektroniczne, sztucznie wytworzone efekty sprawiają, że ma się wrażenie niezwykłej głębi i przestrzeni. Głos Martina w A Question Of Lust, dobiega jakby z oddali, właściwie to w refrenie słychać już tylko jego echo. Miejscami na płycie można znaleźć jeszcze drobne pozostałości po new romantic, ale tylko w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Obok nastrojowych i bardzo smutnych kompozycji jest też kilka szybki i rytmicznych kawałków jak choćby rewelacyjny A Question Of Time, który mógłby się śmiało znaleźć na Some Great Reward. Nastrój płyty psują troszku wciśnięte na końcu dyskotekowe remiksy no, ale ile tam efektów... ;-) Za to ostatni, króciutki Black Day stanowi już doskonałe zakończenie tego mrocznego albumu. Płyta lepsza od troszku nierównej Music For The Masses i zdecydowanie lepsza od zbyt komercyjnego (przepraszam, że powtarzam za fanami) Violatora, przy okazji mrocznością zjadająca tego ostatniego na śniadanie... ;-)




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.