Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Kim Wilde - Love Is

Późne płyty Kim Wilde są zdecydowanie skierowane do tych, którzy nade wszystko cenią sobie przebojowość, melodyjność i miękkość muzyki pop. Począwszy od albumu Close, Kim Wilde zdecydowała się powoli zrywać z etykietką mrocznej Hi-NRG divy, na rzecz wydawać by się mogło bardziej lekkostrawnej, gładszej w brzmienia muzyki. Teksty jej piosenek nie będą już o skokach z mostu, ale o bardziej oklepanych sprawach - o miłości. Nie będę ukrywał, pierwotna surowość, dzikość, bezduszna precyzja zimnych automatów i syntezatorów muzyki Hi-NRG, wprost porażająca klimatem, jest zdecydowanie bardziej w moim typie niż oklepana popowa miałkość jaką zaserwowała nam Kim w latach 90-tych, dlatego jej albumy z tego okresu oceniam zdecydowanie niżej. Oczywiście odbiór muzyki jest zawsze subiektywny, dlatego zawsze radzę nie kierować się czyimiś opiniami tylko samemu posłuchać by wyrobić sobie swoje zdanie. A jak jest z płytą Love Is ? Wydaje się bardzo osobista dla Kim (czy może był to zabieg marketingowy ?), bardzo kobiecą, wypełniona po brzegi jej śpiewem i przebojowymi popowymi kompozycjami. Radość i słońce aż bije od każdej piosenki, jest wesolutko, szybko i lekko. Niestety, rock i kopiące Hi-NRG odeszło w zapomnienie. To ta sama piosenkarka która kiedyś krzyczała dziko Chequered Love ? Na Love Is słodkość sięgnęła zenitu. Mój największy zarzut do tej płyty to (mimo naprawdę gęstych syntezatorowych pasaży)... brak muzyki... Kim zawsze jest na pierwszym planie, śpiewa od pierwszej minuty do ostatniej. Kompozycje są nie da się ukryć bogato aranżowane, perkusja, gitary, elektroniczne, ćwierkające syntezatory wypełniają po brzegi każdą kompozycję ale dają tylko złudzenie muzyki, gdyż jest ona ściśle podporządkowana wokalowi Kim. W tych krótkich chwilach gdy gra gitara czy perkusja jest ciekawie, jednak instrumenty są zawsze w tle, co nie pozwala delektować się ich brzmieniem. Mały plusik za wreszcie zatrudnienie perkusisty (choć tylko do kilku utworów), wprowadza ona jakieś urozmaicenie do przepełnionych elektroniką piosenek. Niestety, większość muzyki to ćwierkająco-brzęcząco-łupiące płytki basem, przesłodzone, cukierkowe syntezatory. Płyta brzmi jasno ponieważ jest nimi aż prześwietlona (pisałem na początku że od piosenek bije słońce). Mimo że kompozycje są ładne, raz wolniejsze, raz szybsze, ja odniosłem jednak wrażenie ich jednowymiarowości, nie mają jakiejś tej nieokreślonej głębi wczesnych płyt. Z kawałków na płycie do gustu przypadły mi Love is Holy, A Miracle's Coming (podobieństwo do kawałków Belindy Carlisle wcale nie przypadkowe, piosenka tak jak kilka innych na płycie to kompozycje Pana Rick'a Nowels'a) i oczywiście Million Miles Away, który brzmi tak staro że aż klasycznie. Z radiowych hitów z nie można nie wspomnieć bardzo klimatycznym Heart Over Mind, najlepszym utworze na tym albumie. Śpiew Kim jak zwykle piękny, wypełniony pozytywnymi emocjami. Jeśli jest wam smutno i chcecie puścić jakąś płytę dla poprawy nastroju ta będzie idealna. Kiedyś jeden kolega audiofil mówił mi że lubi słuchać czarnych wokalistek, bo w ich śpiewie słyszy emocje, po zamknięciu oczu widzi i niemalże czuje ich usta przy swoich. Twierdził że jasnoskóre Panie nie mają w swoim głosie takich magicznych, intymnych właściwości. Z satysfakcją oznajmiam że kolega się mylił. Nie lubię ciemnych, nisko śpiewających wokalistek (prócz wyjątków). Pani Kim nie dość że ma jasną barwę głosu i charakterystyczny angielski akcent, który mi się okrutnie podoba, to na dodatek potrafi zaśpiewać i przeteleportować swoje trójwymiarowe usta wprost do mojego pokoju, pomiędzy grające kolumny. Chciałbym w tym miejscu spróbować nawiązać do jednej z konkurentek Kim, równie sławnej i wspaniałej piosenkarki lat 80-tych – Sandry Cretu. Jej płyty z lat 80-tych stylizowane były na proste, syntezatorowe, acz niewątpliwe bardzo urokliwe disco, raczej bez ambitniejszych zapędów, aranżacyjnie raczej poniżej muzyki tworzonej przez rodzinę Kim. Za to w 1992, kiedy powstał prosty Love Is, Sandra razem z mężem poszli w zupełnie innym kierunku, nagrywając mocno alternatywny i najprawdopodobniej najlepszy album – Close To Seven. Szkoda że i Kim nie zdecydowała się na taki, ambitniejszy, ryzykowny krok, no ale też nie można mieć jej tego za złe, po dość sporej klapie poprzedniej płyty Love Moves, chciała z pewnością podreperować statystyki na listach przebojów. Kim jest i pozostanie chyba na zawsze piosenkarką tworzącą muzykę pop, a więc szybko wpadającą w ucho, chwytliwą i dla masowej gawiedzi. Ale również ambitniejsi słuchacze mogą znaleźć na jej płytach ciekawe akcenty, jednak zdecydowanie wśród wcześniejszych albumów jak Select czy Catch As Catch Can. Podsumowując, Love Is to płyta dla fanów głosu Kim. Ja nie mogę jej wybaczyć że kiedyś potrafiła zaśpiewać i z wyraziście grającymi elektrycznymi gitarami i z saksofonem czy trąbkami, razem z latającą dookoła jej głowy elektroniką. Niestety, dla mnie jest to płyta wokalistki Kim Wilde z muzyką jako dodatkiem, a szkoda, bo ja bardzo lubię słuchać muzyki. Przykro mi, mimo że wokal Kim jest tu znakomity, wesoły i charyzmatyczny, dla mnie płyta jest po prostu za słaba muzycznie. Brzmienie jest już za mocno zrobione pod typowy współczesny komercyjny pop, a ja cały pop nieszczególnie trawię. Oczywiście ogólnie płyta nie jest zła, wszystkie albumy Kim Wilde prezentują zawsze wysoki poziom, a tej słucham kiedy najdzie mnie odpowiedni nastrój naprawdę bardzo często. Mimo to należy być surowym w ocenie i na bok odłożyć bezkrytyczne uwielbienie swojego artysty. Jeśli jednak miałbym wybierać pomiędzy mocno niedocenionym przez publikę, ale jednak dość urozmaiconym Love Moves, a perfekcyjnie przebojowym i wesolutkim Love Is, wybieram bez wahania ten pierwszy. Ocena muzyki: dwie gwiazdki

Kim Wilde - Love Moves

Oto i siódmy album w całkiem bogatej dyskografii nasze ukochanej piosenkarki ;) Może zacznę od tego, że najprawdopodobniej sukces poprzedniego albumu Close, odbił piętno i na tej płycie, widać to nawet po bardzo podobnej okładce. Gdzieś czytałem że Love Moves jest też bardzo podobne muzycznie do Close. Możliwe że można się z tym zgodzić, z pewnością styl Kim z tego okresu jest charakterystyczny i jednolity. Podobnie jak na Close, tu również słychać oddalanie się od pierwotnego, surowego Hi-NRG i eksperymentów brzmieniowo/kompozycyjnych. Szkoda, nie uważam że dobrym pomysłem było brnięcie artystki o charyzmie Kim, w plastikowy pop-dance lat 90-tych. Na poprzedniej płycie Close, udało się osiągnąć zdrowy kompromis pomiędzy różnorodnością i melodyjnością brzmienia. Oczywiście nie bez znaczenia jest tu elektronika lat 90-tych, która nie brzmi już tak sucho i bezbarwnie, wydawać by się mogło że postęp w dziedzinie komputerów zrobił swoje. Niestety, dla mnie te brzmienie potrafi być też gorsze, gdyż jest przesłodzone, cukierkowe i na dłuższą metę mdłe. Również sama muzyka zaczęła usuwać się w cień, a na pierwszym planie została tylko pięknie śpiewająca Kim. Przypomina mi to trochę styl piosenkarek pokroju Whitney Houston, tworzących muzykę wokalną czyli głównie wokół własnej osoby. Muzyka na płycie to głównie syntezatory, z syntetycznie brzmiącym, miękkim i płytkim basem. Choć płyta dostała gorsze oceny od następnego albumu Love Is, uważam że jest równie dobra co następczymi. Na Love Moves kompozycje są bardziej urozmaicone choć oszczędniejsze. Dużo tu ratuje kawałek Can't Get Enough (Of Your Love), gdzie praktycznie całą końcówka to solo na gitarze. Nie jest to zła płyta, pokazuje Kim od trochę innej strony, zwraca uwagę przede wszystkim na jej głos i to jak śpiewa niż na samą muzykę. Warto go mieć choćby dla takich kawałków jak wspomniany Can't Get Enough (Of Your Love), tu nareszcie dzika Kim śpiewa z ogniem i taką ją kocham. Instrumentalnie kawałek jest o tyle ciekawy, że elektryczną gitarę na jakiej gra świetny gitarzysta Steve Byrd, słychać najpierw w lewym kanale, a następnie cała końcowa partia solowa jest przełączona na stereo (gitarowe riffy wypełniają całą scenę). Ot, takie drobne smaczki a cieszą. Ta piosenka jest moją ulubioną kompozycją Kim Wilde lat 90-tych. Podobają mi się również przebojowe, szybkie It's Here czy Time, ale również ślicznie wypada refren Storm In Our Hearts, nieczęsto mam ciary gdy wchodzi nagana partia wokalu Kim w tle, nakładając się z jej głosem na pierwszym planie: "Look at the storm in your hearts", piękne i wzruszające. W Who's To Blame podoba mi się tekst: "I feel paralysed; Unable to cry". Za to w Someday denerwują mnie już takie momenty jak gdy Kim śpiewa: "To reveal the thruth inside; Just like a child", a w tle słychać śmiejące się dzieci, takie słodkości to dla mnie tortury, choć sama piosenka jest ładna. Ale założę się że kobiety to bierze. No właśnie, odnoszę nieodparte wrażenie, że płyta jest bardzo kobieca i możliwe że spodoba się przede wszystkim płci pięknej. Spotkałem się z opiniami że ten album ma mniej komercyjne oblicze od poprzednich. Zgadzam się, mniej jest tu przebojowych brzmień. Bardzo lubię niekomercyjną, niesztampową i odkrywczą muzykę, na tej płycie jest kilka ciekawych kompozycji, jednak nie odbiegają one zanadto od standardów ówczesnej muzyki pop. Z pewnością płyta jest bardziej ambitna dla samej Kim, słychać że jej śpiew staje się coraz bardziej wyrafinowany. Kompozycje są tu ciekawe, nieprzekombinowane, niestety cierpi instrumentarium, przez co dziwnie się ich słucha. Możliwe że Kim chciała by instrumenty były mniej narzucające się i by bardziej słuchacze skupili się na jej wokalu. Jeśli było tak w rzeczywistości, to wyszło to na Love Moves znacznie lepiej niż na Love Is gdzie po prostu ściszono i wycofaną całą muzykę w tło. Jak już na wstępie wspomniałem, często słyszę że ludzie porównują tą płytę do Close, mi ona bardziej przypomina Another Step, a to dlatego, że podobnie wydaje się lekko niedopracowana. Słuchać uproszczenie brzmienia automatów i syntezatorów. Nawet czasem wydaje się, że pewne ścieżki instrumentów zastąpiły studyjne, używane przy próbach automaty (brzmi to jak demo). Aha, żywy perkusista w teledysku do Can't Get Enough (Of Your Love) to również ściema, w rzeczywistości sekcję rytmiczną na całej płycie odgrywa automat (tylko w piosence I Can't Say Goodbye pomaga mu trochę człowiek). No, no, bardzo nieładnie tak oszukiwać Kim... Nie wiem czemu piosenkarka tak mocno przeżywała komercyjna porażkę tej płyty. Wydawało jej się że tylko samym swoim głosem oczaruje słuchaczy ? W latach 90-tych takie brzmienie muzyki jakie znajdziemy na Love Moves przechodziło tylko dzięki bogatej aranżacji lub/i postawieniu na gęstsze brzmienie elektrycznych gitar. Dowodem na to jest choćby fakt, że singiel Can't Get Enough (Of Your Love) z tej płyty sprzedał w miarę dobrze. Zresztą wystarczy posłuchać jakie hity serwował nam rok później z płyty Dangerous Michael Jackson. No, ale nie zaniżę oceny drastycznie tylko dlatego że płyta sprzedawała się kiepsko, niebyłym sobą gdybym powiedział że komercyjna sprzedaż muzyki ma dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Baa, powiem że surowe i lekko nieociosane brzmienie Love Moves ma swój urok, podobnie jak na Another Step. Choć niewątpliwie, gdyby na płycie znalazła się żywa sekcja rytmiczna plus więcej gitar, wtedy ocena byłaby znacznie wyższa, na taką zasłużyło Another Step. Jako fan Kim Wilde mógłbym oczywiście postawić wszystkim płytom tej piosenkarki maksymalne oceny, ale nie chcę być uznany za zaślepionego. Tak więc stawiam płycie połowę oceny najwyższej, mając w pamięci takie epokowe dzieła jak Select, czy elektryzujące wykopem i klimatem Teases & Dares, albo eksperymentalnie odważny Catch As Catch Can. Ocena muzyki: dwie i pół gwiazdki

Kim Wilde - Close

Close przez wielu uważany jest za najlepszy album w dorobku Kim Wilde. Nie da się ukryć, że płyta jest dopracowana znakomicie zarówno pod względem brzmienia jak i tekstów. Muzyka mimo to że w dalszym ciągu elektroniczna nie brzmi już tak sztucznie jak na poprzednim albumie Another Step, który prawdę powiedziawszy miejscami z powodu uproszczenia aranżacji przypominał jakby płytę demo. Na omawianym Close zaś, udało się osiągnąć bardzo dobry kompromis pomiędzy dynamiką, wyrazistością syntezatorów, ich barwą i skrzętnie wmiksować w to gitary z wokalem Kim. Muzyka brzmi po prostu o wiele strawniej, przyjemniej dla ucha, a mimo to bardzo ekscytująco i wciągająco. Poprzedni album, Another Step, był mocno wykrzyczany i nieco jazgotliwy, Close ma zdecydowanie przyjemniejszy klimat. Tytuł płyty, czyli Close – Blisko, doskonale to oddaje. Nastrój piosenek jest zazwyczaj ciepły i przyjazny, tak jakby Kim chciała nas przytulić bliziutko do swojego serduszka, tak byśmy poza kopiącą, czadową Hi-NRG/rockmenką, odkryli w niej również wrażliwą duszę, europejską duszę (cytując za tytułem jednej z piosenek). Udało się to znakomicie, zmiana stylu z Hi-NRG na pop wyszła na Close zdecydowanie bardzo dobrze. Nie mógłbym nie zwrócić uwagi przede wszystkim na dwa, klasyczne kawałki na tym albumie. You Came to jedna z niewielu tych słodkich piosenek które mnie totalnie rozwalają. W głosie śpiewającej go Kim słychać tyle ciepłych emocji i radości, fenomenalnie udało się to uchwycić mikrofonem w studio. Mimo że w tym kawałku użyto efektu rozmywającego wokal, wyraźnie słuchać uśmiech, grymas twarzy, nawet ułożenie języka w ustach, co ważne, to wszystko bez zbędnej nachalności i efekciarstwa, a więc bez nieprzyjemnego wrażenia mikrofonu w gardle. Piosenka została napisana na cześć pierwszego nowonarodzonego synka Ricky'ego, tak więc słuchając ją przez pryzmat tekstu, nogi same się uginają. Never Trust a Stranger, mocny, szybki, pop-rockowy, ten kawałek gna niczym lokomotywa. Piosenki właśnie w takim stylu są moimi ulubionymi. Gnający perkusyjny automat, a równocześnie gęste, trąbiące syntezatory, razem z riffującą w tle gitarą. Wykrzyczany refren brzmi tu znakomicie, słychać że Kim bardzo poprawiła się wokalnie i doskonale kontroluje swój głos w wysokich rejestrach. Przejście od raczej normalnie śpiewanych zwrotek do wykrzyczanego refrenu spowoduje u niejednego ciarki na plecach. Kawałek brzmi jak wykrzyczane ostrzeżenie: "Oh nigdy nie ufaj nieznajomemu swoim sercem" ! Trzecim moim faworytem jest You'll Be The One Who'll Lose. Stonowana i nieco mroczna piosenka, niby cicha i spokojna, w rzeczywistości przepełniona mnogością dźwięków latających z prawa na lewo, oraz urokliwą, gitarową solówką. Doskonały przykład bogatej, a równocześnie niemczącej efekciarstwem kompozycji. Reszta utworów jest również znakomita. Ktoś gdzieś kiedyś narzekał na Hey Mister Heartache, kompletnie nie rozumiem dlaczego, utwór, podobnie jak Stone, jest w klimatach poprzedniego albumu Another Step. Nie sposób tu oczywiście nie zwrócić uwagi na znakomity duet jaki ponownie stworzyła Kim z czarnoskórym wokalistą Juniorem (znanym nam z poprzedniej płyty). Stone mocno nawiązuje do Hi-NRG, brzmi przez to nieco archaicznie ale dlatego właśnie dla mnie znakomicie. Słychać charakterystyczne, twarde i ostre brzmienia syntezatorów i automatów, te kawałki dają klasycznego, wysoce energetycznego kopa. Mimo że treść piosenek w większości porusza oklepane tematy miłości, to miejscami nie dosłownie i chwała za to. Np. w Four Letter Word – słowo na cztery litery, gdzie praktycznie prócz love pasuje masa innych rzeczy. Jak już wcześniej wspomniałem, Kim zdecydowanie poprawiła się wokalnie. Jej głos brzmi na Close wręcz imponująco, nie bez znaczenia jest tu znakomite nagranie w studio, ale o tym później. Szukając smaczków, warto wspomnieć o piosence Four Letter Word, na którym moment gdy śpiewa: "Its sad but tszszrue" wymawia tak jakby miała wadę wymowy, doprawdy zniewalające. W takich chwilach da się poznać charakterystyczny styl i luz z jakim Kim podchodzi do tego co robi, słychać że śpiewanie to dla niej pasja a nie kolejny sposób na zarobienie pieniędzy. Nie popisuje się niepotrzebnie, nie przeciąga wysokich rejestrów, a jeśli już to wychodzi jej to z powerem i jednocześnie niedrażniąco (refren Never Trust a Stranger). Może mam jednak kilka zastrzeżeń. W spokojnych balladach takich jak Love's A No, da się już powoli odczuć nadmierny przerost słodkości. Powoli ten styl śpiewania zaczyna dryfować od drapieżnej, rockowej ekspresji, w miałkie, popowe zawodzenie do kotleta. Im więcej jest takich momentów w kompozycjach Kim, tym bardziej daje się to we znaki, dlatego właśnie, przynajmniej ja, wolę bardziej dziką Kim z lat wcześniejszych. Na płycie mniej jest rocka niż na poprzedniej, to też klimat jest bardziej stonowany i cieplejszy. Mimo, że ja generalnie lubię słuchać bardziej rocka niż popu, a jeśli słucham popu to zazwyczaj tego gitarowego, nie mogę nie docenić tej płyty. Nie ulega wątpliwości, Close jest lepiej dopracowany zarówno pod względem brzmienia instrumentów jak i wokalu, ale oceniam go nieco niżej niż wcześniejszej Another Step. Po prostu, kocham brzmienie tych ostrych gitar na Another Step i nawet podoba mi się pewna surowość i ascetyczne podejście do elektroniki na nim. Sporo słucham dem różnych wykonawców i nieraz naprawdę brzmią one nie gorzej, a po prostu inaczej od wersji finalnych utworów. Album Close, odniósł największy komercyjny sukces spośród wszystkich albumów Kim, nic dziwnego, to kawał naprawdę dobrej, przede wszystkim do perfekcji dopracowanej muzyki. Podobno nie bez wpływu na sprzedaż płyty była trasa koncertowa Michaela Jacksona, na jaką w ramach supportu została zaproszona Kim. Przypomniała mi się teraz pewna historia związana z Jacksonem. Mam jednego kolegę, który po wcześniejszych, młodzieńczych latach fascynacji dance i techno, po informacji o śmierci króla popu (nawet sama Kim tak nazwała Michaela), został wielkim fanem Jacksona. Z nieskrywaną dumą zawsze szczycił się sławą amerykańskiego piosenkarza i lekko wzgardzał słabą wg niego popularnością Kim. Nie będę zaprzeczał, muzyka krzykliwa, lekka i przebojowa zawsze cieszyła się i będzie cieszyć dużym, komercyjnym wzięciem. Jednak dla ludzi wrażliwych na subtelnie dawkowane piękno, bez efekciarstwa i nachalności, powstała właśnie taka muzyka jaką mogą usłyszeć na Close. Baa, dla mnie to nawet zadziwiające, że płyta w dużej części spokojna i stonowana odniosła aż tak spektakularną sprzedaż. Jeszcze na koniec dodam, niewątpliwy sukces komercyjny nie zawsze idzie w parze z sukcesem artystycznym. Album Close nie penetruje nieznanych rejonów czy innych gatunków muzycznych, kompozycje nie porażają oryginalnością, przeto płytę oceniam niżej niż wczesne dzieła artystki. Jeśli jednak ktoś uzna Close za najlepszą płytę Kim nie będę się kłócił, wręcz przeciwnie, nie sposób się nie zgodzić, pod względem dopracowania kompozycji, muzyki i wokalu to chyba najlepsza płyta Kim. Ocena muzyki: trzy i pół gwiazdki

Kim Wilde - Another Step

Pierwszy album Kim Wilde z jakim zapoznałem się jeszcze za pośrednictwem ściągniętych z netu mp3jek. Prawdę powiedziawszy, osłuchany wcześniej głównie w metalu i mocniejszym rocku, nie wszedł mi wtedy zbytnio. Nie należy traktować tej płyty jak czystego rocka, muzyka wywodzi się wprost z wczesnego Hi-NRG i ma wiele wspólnego z mocniejszym brzmieniem poprzedniej płyty Kim - Teases & Dares. Mimo to, mamy tu nieco oszczędniejsze użycie syntezatorów i automatów perkusyjnych, nie wypełniają one kopiącym waleniem niemal każdego kawałka sceny, za to zastąpiły je ostro tnące elektryczne gitary. Another Step, czyli następny krok Kim Wilde w rozwoju jej twórczości. Krok możliwe że również bardziej w stronę serc rockerów, na płycie jak nigdzie wcześniej od czasów debiutu mamy sporo ostrego, gitarowego grania. Album zapełnia aż 13 znakomitych kompozycji, podzielonych na dwie części, mocniejszą i balladową. Na początku zastanawia ciągłe trzymania się automatu perkusyjnego, rytmika jest o wiele rzadsza i prostsza niż na poprzednim Teases & Dares, tak więc większość sekwencji mógłby zagrać żywy drummer. Wystarczy jednak posłuchać tytułowego utworu na nieco lepszym od standardowego stereo sprzęcie, by zrozumieć jaka moc i power tkwi w zimnym i bezdusznym automacie. Początek tytułowego kawałka dosłownie wbija w fotel, uderzenia werbla są tak twarde i dynamicznie że powodują u słuchacza aż odruchowe przymrużanie oczu w ich takt. Te nietypowe podejście do muzyki, a wiec użycie elektroniki wspomaganej przesterowanymi gitarami, nadało płycie niepowtarzalnego, elektro-rockowego brzmienia. Kompozycje są o wiele pogodniejsze niż na poprzednich albumach, wydaje mi się że przez to płyta dostała komercyjnego potencjału (potwierdza to znakomita sprzedaż). Ułożenie piosenek na płycie, przypomina nieco albumy koncepcyjne, choć utwory nie są z sobą w żaden sposób powiązane, ot, podzielono po prostu płytę na dwie, odmiennie klimatycznie części. Za produkcję płyty odpowiedzialnych jest tym razem znacznie więcej osób niż rodzina Kim z jej bratem Rickiem na czele. Znaczna część piosenek powstała przy współpracy z producentami Michaela Jacksona, którymi byli wtedy Bruce Swedien i Rod Temperton. Słychać to właśnie w przebojowości i krzykliwości niektórych kompozycji. Tak więc większość szybszych kawałków na pierwszej części jest wprost wykrzyczana przez Kim, taką ją kocham, dzika Kim, pełna energii i ognia. Pierwszy, singlowy i chyba najbardziej znany przebój Kim - You Keep Me Hangin' On, jest coverem grupy The Supremes z lat 60-tych, gdyby jeszcze ktoś nie wiedział. Nawiasem, jak dla mnie jeden z najlepszych coverów w historii muzyki, choć w całkowicie innym klimacie niż pierwowzór. Uwagę należy zwrócić również na tytułowy Another Step (Closer To You) zaśpiewany wspólnie z Juniorem Giscombe (stworzył z Kim znakomity duet), wspaniałą, ciepłą i poruszająca piosenkę Schoolgirl (napisaną przez Kim po katastrofie w Czarnobylu), oraz mocno kombinowany kaczkowatym brzmieniem syntezatora i świetnymi chórkami w refrenie Say You Really Want Me, wzorowany na kawałkach Michaela Jacksona. Jako fan gitarowego brzemienia nie mógłbym nie wspomnieć o ostro tnących elektrycznych gitarkach z tym że nie miażdżą one niskimi przesterami, są nastrojone wysoko, przez co nadają brzmieniu płyty lekkości a jednocześnie zadziorności. Bardzo częste, znakomite, acz krótkie solówki bardzo urozmaicają to granie, choć gitarki zostały wycofane względem syntezatorów i wydają się przez to wyciszone. Acz na jednym kawałku gitara zdecydowanie stara się prowadzić muzykę, mowa o I've Got So Much Love, tu już jest już niemal prawdziwe rockowe, ostre granie. Druga cześć, spokojniejsza, zaczyna podobać się po dokładniejszym przesłuchaniu, gdyż piosenki są naprawdę klimatyczne. Zwraca uwagę gra saksofonu w She Hasn't Got Time For You, fenomenalnie nagrana brzdąkająca gitarka w Missing, gitarowa solówka i partia basu w Brothers, chórki w refrenie How Do You Want My Love. Missing tekstem przypomina nieco smutniejsze, wcześniejsze kompozycje takie jak Child Come Away, niesamowity, rozpaczliwy tekst: "Now she's missing in the eyes of the law, Somebody help her". Ostatni utwór Don't Say Nothing's Changed do którego Kim napisała zarówno muzykę jak i słowa, jest przyznam kompletnie nie w moim stylu... acz jednak łapie mnie jak żaden inny. Moment w którym Kim śpiewa: "Baby you're breaking my heart" powoduje ciary na plecach. Teksty piosenek jak zwykle różnorodne, nie tylko o miłości, hmm... chyba trochę gorzej, bo o seksie. No, ale Kim ma tu już 26 lat, zmieniła się w iście seksowną laskę, toteż skrzętnie postanowiła z tego skorzystać w kawałkach takich jak The Thrill Of It, I've Got So Much Love czy Say You Really Want Me do którego nakręciła mocno pikantny wg konserwatywnych anglików teledysk. Śpiew Kim jest na najwyższym jak dla mnie w tym okresie poziomie. Ciągle jeszcze pełny dziewczęcego ognia i nawet na takim słodkim Schoolgirl, nie popada w przesłodzoną mdłość. Baa, ten kawałek jest wyjątkowy, słychać że piosenkarka śpiewając go dała całą siebie, słychać wyraz twarzy gdy śpiewa. "Schoolgirl, You're such an inspiration" tu dosłownie widać jej uśmiech na twarzy spomiędzy głośników i jak trzepie radośnie główką, a jej włosy układają się dookoła w złotą aureolę. Another Step całościowo oceniam minimalnie niżej w porównaniu z poprzednimi albumami, ale głównie ze względu na klimat, mroczniejszy na wczesnych płytach jest bardziej w moim typie. Również wg mnie komercyjna otoczka, tej płyty wytworzona przez obcych producentów dała się nieco zbyt mocno we znaki (uproszczenie brzmienia automatów i syntezatorów). Płyty tworzone wyłącznie przez rodzinę Kim są zdecydowanie bardziej wyjątkowe i dojrzalsze artystycznie. Całe szczęście w większości kawałków czuć rękę Wilde'ów i nadwornego gitarzysty kapeli Kim, Steve'a Byrd'a. Równocześnie jednak nie da się ukryć że Another Step jest niezwykle słuchalny, bogaty nie tylko w przebojowe, ale również klimatyczne kawałki. Niewątpliwie w większości domów częściej zagości na talerzu odtwarzacza CD niż mocno odjechany Select. Płyta jest z tych, które nigdy się nie nudzą i do których bardzo często będzie się powracać. Ode mnie jeszcze dodatkowy plus za ostre gitarowe brzmienie, świetna robota Panie Byrd. Ocena muzyki: cztery gwiazdki

Kim Wilde - Teases & Dares

Pierwsze co przychodzi na myśl po przesłuchaniu Teases & Dares to dość niezwykłe podejście do muzyki. Przywodzi mi na myśl takie tytuły jak Some Great Reward czy Black Celebration - Depeche Mode, może muzykę grupy Yello, inny kolega jeszcze zasugerował muzykę kapeli Frankie Goes To Hollywood. Kim Wilde podeszła tym razem do swojej muzyki znacznie śmielej, postawiono przede wszystkim na wykop, efektowne, dynamicznie acz przebojowe kompozycje. Gatunek ja bym określił jako energetyczny rock elektroniczny (hi-erg/elektro/rock), w końcu o Depeche Mode też mówiło się że grają rocka. Brzmienie jest gęste, dynamiczne, przeładowane efektami latającymi z głośników z prawa na lewo. Rytmika kawałków jest zdecydowanie bardziej złożona niż na poprzednich albumach. Na genialnym Select postawiono przede wszystkim na klimat wysoko, gładko grających, starych syntezatorów w stylu Prophet 5, również rytmy automatu były raczej proste, co dodawało jeszcze większej surowości tej muzyce. Na T&D automaty walą przejściami, przeważają pulsujące dźwięki, nieraz nakładających się na siebie linii melodycznych dwóch lub więcej syntezatorów. Ogólnie brzmienie instrumentów elektronicznych jest bardziej nowoczesne. Słychać że rodzina Kim zainwestowała w hardware o czym można się przekonać gdy tylko zajrzy się do książeczki zamieszczonej razem z płytą. Choć instrumentalnie postawiono właśnie głównie na syntezatory i automaty perkusyjne, to są tu też i gitarowe solówki oraz całe kawałki z żywą perkusją i gitarami. Sama Kim również śpiewa bardziej zdecydowanie niż wcześniej, mocno, na rockowo akcentuje słowa piosenek. Panna zdecydowanie poprawia się wokalnie z płyty na płytę. U wielu innych piosenkarek nie słychać tego tak wyraźnie jak u niej. Niemal każdy kawałek na płycie zaskakuje czymś ciekawym. The Touch, pierwszy utwór i od razu wbija w fotel atakiem automatów perkusyjnych niczym seriami z karabinu maszynowego, ale zapada w głowę zwłaszcza unosząca się sekwencja syntezatora. Is It Over, trzeba zwrócić uwagę na ciekawy efekt który brzmi jakby powstał bezpośrednio za konsoletą realizatora. Mianowicie w momencie bezpośrednio po drugim refrenie, mamy fragment w którym cichną syntezatory i gitara, a rytm wybija tylko sekcja rytmiczna. Jest to chwila wyraźnie głośniejsza w utworze, pogłośniono tu automat by jeszcze mocniej zaakcentować wykop. Suburbs Of Moscow, tu już sama kompozycja jest fenomenalna, charakterystyczna wiodąca linia przewodnia syntezatora, wysokie niby-dzwoneczki grające razem z pulsującym syntetycznym basem, do tego świetne chórki. Nietypowy, smutny tekst, czy Kim była kiedyś w Moskwie ? Możliwe że słychać tu echa zimno-wojennych klimatów. Fit In, stonowany kawałek, jest grany praktycznie bez użycia syntezatorów (pojawiają się jako ozdobniki), klasyczna perkusja i gitary brzmią znakomicie, zwłaszcza na przejściach, okazuje się że bez efekciarstwa również udało się nagrać znakomity utwór. Nie zgodzę się że Kim nie potrafi pisać piosenek (to pierwszy w całości przez nią zaaranżowany kawałek). Ta kompozycja jak dla mnie jest jedną z lepszych na płycie, gdyż w nieco innych, mniej sztucznych klimatach. Rage To Love, następny „żywy” kawałek, zdrowy, stary a jednocześnie wiecznie młody rock&roll, nogi same rwą się do tańca (jeśli ktoś tańczy rock&rolla). Ciekawie brzmiący, specyficzny, duszny klimat przywodzi na myśl zadymioną knajpę. The Second Time, oto i jeden z najlepszych kawałków jakie nagrała Kim Wilde, prawdziwy czad i to bez potrzeby użycia przesterowanych na maxa gitar. Wbijający w fotel początek, walący twardym, wykopiastym wyższym basem bit, świetna linia basu, wysoki, imitujący instrumenty dęte syntezator i te charakterystyczne patataj patataj na automatach, a potem krzyk Kim: "Just Go For It" !!!, cudo, kocham słuchać tego głośno. Klimat tego kawałka przywodzi mi ma myśl industrialny, post nuklearny świat. Szczególnie wyraźnie to czuć gdy obejrzy się teledysk. Kim walcząca z mumią obandażowaną jakby cierpiała na chorobę popromienną, no i ten tekst: "my whole world's exploding", płyta wypuszczona w 1984 roku, wtedy jeszcze ciągle ludzie się bali nuklearnej zagłady. Żeby nie było, ja wiem że tekst jest o miłości i seksie (brrr, nie lubię tekstów o seksie), no ale mi się kojarzy z klimatami filmów o Mad Maxie. Bladerunner, bardzo spokojny i klimatyczny, widać Kim mocno spodobał się film Łowca Androidów, w piosence słychać w tle fragmenty tego już klasycznego obrazu o futurystycznej mrocznej przyszłości. Przeciągłe, płynne syntezatorowe partie przywodzą na myśl dźwięki z drugiego albumu Kim, Select. Janine, nieco pogodniejszy muzycznie, motoryczny, szybki kawałek, zwraca uwagę partia gitary elektrycznej. Shangri-La, drugi utwór napisany przez Kim, mroczny, klimatyczny, przestrzenny i trzymający w napięciu, teraz dla odmiany zagrany tylko na wybijających prosty rytm automatach i przestrzennych syntezatorach. W tych momentach gdy Kim śpiewa dość cicho jej głos niemal wtapia się w mrok muzyki, powodując że ciężko zrozumieć niektóre słowa piosenki, brzmi to bardzo niezwykle. Słowa śpiewane przez Kim są o szukaniu miejsca ukojenia, odnosi się wrażenie, że chce ona znaleźć ukojenie zatapiając się w tym mroku. Thought It Was Goodbye, w ostatniej piosence słychać jakby nutkę melancholii, bardzo ładny kawałek, Kim śpiewa tutaj bardzo delikatnie, lekko i zwiewnie. Utwór urozmaica harmonijka. Teksty często nieszablonowe, niebanalne, jak dla mnie najciekawsze w muzyce pop pojawiały się właśnie w okresie lat 80-tych. Na T&D postawiono jednak głównie na przebojowość, melodyjność, co za tym idzie prostotę, choć treść utworów jest przeważnie bardzo smutna. Mówi o trudnościach dorastającego młodego człowieka w dopasowaniu się do dorosłości (Fit In), daremnego szukaniu miejsca ukojenia w miłości i smutku po jej stracie (Shangri-La, Suburbs of Moscow, Is It Over), potrzebie bliskości (The Touch, The Second Time)... Spotkałem się ze skrajnymi ocenami tej płyty, jedni uważają ją za najgorszą w karierze Kim inni wprost przeciwnie, za najlepszą. Z pewnością muzyka brzmi tu bardzo specyficznie, w większości przytłacza masa sztucznych i zimnych walących twardo bitów. Jednak nie zgodzę się że przypomina to muzykę dla robotów. Często słychać pracę gitar, ich solówki, dwa kawałki są zaaranżowane niemal tylko z klasycznymi, rockowymi instrumentami. Nie ulega jednak wątpliwości że płyta brzmi nieco futurystycznie, klimatami bardzo przypomina obrazy z tej mroczniejszej wizji przyszłości. Mrok i brud znany z filmów Ridleya Scota - „Obcego – ósmego...”, czy „Łowcy Androidów”, stanowi przeciwieństwo sterylnego, kolorowego i doskonałego świata przedstawianego nam ze strony serii filmów Star Trek. Teases & Dares to można powiedzieć ostatni album klasycznej, mrocznej Kim Wilde. Uważam że jest doskonałym podsumowaniem tego okresu, Kim nie mogła by już nagrać niczego lepszego nie popadając w autoplagiat. Następne płyty piosenkarki będą już w zdecydowanie pogodniejszych, lżejszych, popowych klimatach. T&D jest moim cichym faworytem zaraz po Select. Przede wszystkim uwielbiam go za mroczne kompozycje, energię i wykopiaste granie. Choć czasem uderza prostota kompozycji, to nie ma tu za to pompatycznych, czasem naciąganych klimatów jakie pojawiły się na poprzedniej płycie Catch As Catch Can. Dodatkowo zatopiony w mroku muzyki wokal Kim na T&D brzmi niesamowicie, jest dla mnie jednym z najlepszych w jej karierze. Słuchając tej płyty dziś, nie sposób nie dostrzec że brzmi bardzo oryginalnie i niepowtarzalnie, staro i to właśnie stanowi o jej sile. Ocena muzyki: cztery i pół gwiazdki Okładka i tytuł: No i znów mamy niebanalny pomysł na okładkę. Widzimy na niej Kim w dziwacznym, kiczowatym stroju, który przywodzi na myśl niektóre kreacje mody Pana Jean-Paul Gaultier’a. Okładka jest jakby przedarta, na drugiej połówce widać również Kim przepuszczoną przez niebieski filtr, jednak nie jest to jej lustrzane odbicie, prawdziwa Kim patrzy na nas, zaś jej niby odbicie na nią samą. Cóż może to oznaczać ? Prawdę powiedziawszy nie mam pomysłów, może Kim stara się nam powiedzieć że na tej płycie jest taka jaką sama siebie widzi ? Nieco dziką, drapieżną i szaloną ? Tytuł rzuca więcej światła na całą sprawę, w wolnym tłumaczeniu można powiedzieć że Kim drażni i prowokuje. Doskonale oddaje to mroczny, jednocześnie dynamiczny i agresywny klimat muzyki na płycie. Nie ulega wątpliwości że Teases & Dares jest jednym z tych bardziej surowych i dynamicznych albumów, na tak mocne brzmienie Kim nie zdecyduje się już nigdy później.

Kim Wilde - Select

Niniejsza opinia jest w większości subiektywna, jak widzicie pisana na luzie, swobodną interpretacją, wiec jeśli komuś niektóre skojarzenia wydadzą się dziwne czy nawet nietrafione, niech potraktuje je z przymrużeniem oka ;) Po dłuższym zastanowieniu i przesłuchaniu wszystkich albumów Kim, doszedłem do wniosku że to chyba najlepsza płyta tej piosenkarki. Owszem, nie porywa legendarnymi przebojami na miarę You Keep Me Hangin' On, też Kim nie śpiewa tu jeszcze na swoim najwyższym poziomie, jednak klimat muzyki, tworzonej przez wysoko grające, pulsujące analogowe syntezatory, automatyczne instrumenty perkusyjne i mroczne teksty, po prostu przebija wszystkie te wady. Słychać czerpanie pełnymi garściami z najnowszych nowinek technicznych, niepowtarzalnych, analogowych syntezatorowych instrumentów, wprost jak z wydanego w 1976 r., przełomowego albumu Oxygene - Jean Michel Jarre'a. Zresztą podobne dźwięki słychać niemal wszędzie w muzyce tego okresu, ot żeby wspomnieć tylko Noc Komety Budki Suflera (tym bardziej jeszcze że to cover grupy Eloy). Sama muzyka słuchana dzisiaj, bardzo mocno się zestarzała i nie wytrzymała próby czasu w przeciwieństwie choćby do rocka lat 70-tych. Oczywiście nie ma w tym nic złego, w każdym bądź razie ja lubię starą muzykę. Nawet śmiało uważam że dodaje to jej jeszcze większej wartości, jest dziś po prostu niezwykła i niepowtarzalna w swojej oryginalności. Niektórzy nie bez racji, uważają wręcz że z muzyką jak z winem, im starsza tym lepsza, cofają się więc do słuchania klasyki z przełomu XVIII i XIX wieku. Wracając do Select, muzyce zawartej na płycie można przylepić etykietkę Hi-NRG / New-Wave, szczególnie w tej pierwszej odmianie. Z pewnością nie jest to płyta dla fanów ciepłych wybrzmień akustycznych instrumentów, jest zimna, nieraz bezlitośnie automatyczna, przez co wydaje się bezosobowa i sztuczna, przeciwnicy takiego grania nazywali je muzyką z puszki. Niektóre kawałki, np. Ego mi osobiście mocno kojarzą się z dźwiękami jakie można było usłyszeć grając w gierki na pierwszych komputerach Commodore czy Amiga, choć te powstały oczywiście znacznie później. To właśnie w owej surowości i prostocie zawiera się sedno piękna gęstych, perkusyjnych pasaży na automatach, nieraz atmosferycznych, wysokich i podniosłych, oraz pulsujących rytmicznie analogowych syntezatorów. Muzyka wbrew pozorom nie jest jednak pozbawiona pierwiastka ludzkiego, bo niemal zawsze da się usłyszeć ledwo przebijającą się (z powodu słabości ówczesnych pieców), grającą elektryczną, czy basową gitarę. Jest i jeden kawałek w starym stylu w jakim Kim nagrała pierwszy album, post-punkowy Can You Come Over, tu wyraźnie słychać że rock nie zestarzeje się nigdy, gdyż jest po prostu ponadczasowy. Ale dla mnie osobiście, najbardziej niesamowity jest View From A Bridge, niemal zawsze włosy stają mi dęba gdy słucham tego kawałka, zwłaszcza na końcu gdy Kim śpiewa: "cos when I look below the bridge; I see its me" (skoczyła z mostu, zabiła się i teraz obserwuje swoje martwe ciało jako duch). W rzeczywistości chyba nigdy się nie dowiemy czy ona skoczyła naprawdę, gdyż śpiewa również: ''I teraz nie wiem co jest prawdą a co wyobraźnią''. Teksty dużej części utworów można interpretować na wiele sposobów, słychać że pisząca je osoba nie potraktowała ich tylko jako przyśpiewek do rytmu muzyki. Ten znakomity i chyba najbardziej charakterystyczny dla wielu utwór Selecta, z pewnością nie jednemu przypomni dzieciństwo, pierwsze hity i audycje nagrywane na magnetofonie. Jak widać w tych wydawać by się mogło prostych piosenkach jest szczypta psychodeli, oczywiście podsycana jeszcze sztuczną, zimną i bezduszną barwą analogowych syntezatorów i automatów perkusyjnych. Bo kto dziś odważyłby się napisać tekst do piosenki pop o chaosie na lotnisku i spadających samolotach, a co za tym idzie śmierci setek ludzi (Chaos At The Airport) ? Czy o tym że diabeł przechodzi się ulicami ? Action City to dla mnie piosenka jakby o sytuacji poprzedzającej Biblijny Armagedon. Nie wiem czy przypadkiem czy z namysłem udało się trafić tak bezbłędnie tekstem do sytuacji obrazującej stan zepsutego, XX wiecznego społeczeństwa. Nie da się tego oczywiście porównać do pisanych współcześnie do takiej muzyki tekstów. Teraz przeważają te miałkie o miłości, w kółko o tym samym, byle do rymu, one jakoby usypiają społeczeństwo, od razu kojarzy mi się chocholi taniec z lektury Wesele jaką przerabiałem w szkole. Trzeba też zwrócić uwagę na "przegadaną" kompozycję Cambodia. Ukłon w stronę wojny w Wietnamie, ta piosenka to swojego rodzaju anty-wojenny protest song. Ja tu słyszę muzycznie inspirację progresywnymi, tasiemcowatymi klimatami grupy Yes czy Pink Floyd, potwierdza to instrumentalne, podniosłe zakończenie Reprise, stanowiące przy okazji wspaniałe zwieńczenie albumu. O każdym utworze na płycie można by napisać jeszcze wiele, pominąłem te spokojniejsze, chyba nie słusznie, bo choćby Take Me Tonight to istne dzieło sztuki. Niesamowity, otwierający przestrzennym, unoszącym się, wysokim syntezatorem początek, perkusyjne przejścia na automacie, pulsujące miękko i miarowo rytmy innych, elektronicznych-magicznych urządzeń, chórki w dalekim tle i moment gdy Kim śpiewa: "When all I believe in is just how I'm feeling tonight; Oh, take me tonight", "Oh, weź mnie tej nocy", a jej głos rozmywa się w przestrzeni tak jakby kochanek naprawdę zabrał ją sprzed mikrofonu. Muzyka instrumentalnie choć opiera się głównie o brzmienia analogowych syntezatorów i automatów perkusyjnych jest bardzo zróżnicowana. Mamy mocne i szybkie, pulsujące syntezatorami i walące automatami perkusyjnymi jak seriami z karabinu, utwory takie jak Ego, Words Fell Down, Chaos At The Airport, oraz spokojne, niemal eterycznie rozpływające się w powietrzu dzięki sztucznej przestrzeni generowanej przez elektronikę, Just A Feeling (wspaniała gitarowa solówka) czy wspomniany Take Me Tonight. Najspokojniejszym utworem jest Wendy Sadd, jakby pogodniejszy... ale to tylko pozory. Mówi o takich przerażających czynach jak gwałt, obłęd i w końcu samobójstwo młodej dziewczyny. Niezwykłe że rodzina Wilde'ów z ojcem i bratem na czele pozwoliła śpiewać 22-letniej, młodziutkiej Kim tak mocne teksty. Różne smaczki urozmaicają kompozycje. Szum wiatru na początku View From A Bridge, jakby obrazujący wielkość i wysokość mostu, dźwięk odrzutowego silnika samolotu w Chaos At The Airport, czy odgłos lecącego śmigłowca pomiędzy Cambodia i Reprise. Co ciekawe, nie są to rzeczywiste dźwięki, a wygenerowane za pomocą syntezatorów tak by przypominały naturalne odgłosy. Przywodzą mocno na myśl rozpoczynające Ciemną Stronę Księżyca Floydów bicie serca, również generowane przez analogowy syntezator, czy w utworze On The Run, gdzie syntetyczne dźwięki naśladują przejeżdżające z prawa na lewo przez peron pociągi. Świetny pomysł i znakomite wykonanie, każdy głupi mógłby nagrać lecący samolot i umieścić go na początku piosenki, wygenerowanie czegoś takiego na syntezatorze brzmi z pewnością znacznie bardziej niezwykle. W Just A Feeling głos Kim wypełnia całą przestrzeń pomiędzy kolumnami, nie jest zawieszony punktowo, brzmi to jakby nagrano ją mono w każdym kanale. Można powiedzieć że w tym kawałku wokal pełni podobną rolę jak grający, elektroniczny instrument. Efekty te brzmią bardzo ciekawie, nietypowo i nieszablonowo, nie przeszkadzają w słuchaniu materiału a wręcz przeciwnie, wzbudzają w słuchaczu jeszcze większą ciekawość, po raz kolejny należą się słowa uznania. Select jest z pewnością za pierwszym przesłuchaniem nieco dziwny, nawet trzeba powiedzieć, jak na muzykę pop do jakiej się zalicza, ostro odjechany, surowy i przez to ciężko przyswajalny. Sam przyznam, słuchając przez wiele lat głównie rocka i metalu podchodziłem do niego pies do jeża. Ale po prostu jak każda znakomita muzyka, również ta płyta wymaga od słuchacza czasu i cierpliwości, by po coraz to kolejnych przesłuchaniach zaczął dostrzegać prawdziwe piękno, wyjątkowość i niepowtarzalność tego brzmienia. Stare już dziś, analogowe syntezatory jak np. Prophet 5, mają swoją niesamowitą, niepowtarzalną barwę, tworzone przez nie efekty dźwiękowe nie raz wprost porażają, zwłaszcza na dobrze dobranym systemie stereo, nic dziwnego że przez wielu uważane są za najdoskonalsze instrumenty muzyczne wszechczasów... Podsumowując, pozycja klasyczna, powinna się znaleźć w każdej kolekcji szanującego się melomana, a na pewno wstyd nie znać tej muzyki. Niestety, z tego co zauważyłem, mimo wielu znakomitych ocen krytyków muzycznych, płyta raczej zapomniana, tak więc warto wydobyć ją z odmętów swoich zbiorów by przeżyć na nowo. Dla mnie osobiście w trójce płyt do za brania na bezludną wyspę, po prostu arcydzieło ! Ocena muzyki: pięć a nawet sześć gwiazdek ! Okładka i tytuł: Spróbujmy zabawić się w omówienie okładki płyty (oryginalne wydanie z wytwórni RAK Records, EMI Electrola 1982). Książeczka Select jest dla mnie równie niezwykła co sama muzyka. Na jednej stronie zdjęcie popiersia Kim na białym tle, na odwrocie niby takie samo ale na czarnym tle. Czy dacie radę odnaleźć szczegółów różniących oba zdjęcia ? Wbrew pozorom nie jest to takie proste, mocno kontrastujące tło potrafi spłatać figle naszym oczkom. Co miałyby przedstawiać te dwa zdjęcia ? Może chodzi o jasną i o mroczną stronę osobowości Kim ? Okładka jest prosta jak sama muzyka na płycie, czy niesie jednak jakieś ukryte przesłanie ? Wewnątrz okładki tylko track lista na futurystycznym tle nie pozwala na snucie jakichkolwiek innych domysłów. Piękno jest sztuką nawet jeśli tkwi w prostocie. Nazwa płyty można powiedzieć również oddaje klimat muzyki. Precyzyjne dobrane, wyselekcjonowane czyste, zimne elektroniczne dźwięki. Gładkie i doskonałe jak pół-naga postać młodej Kim ze zdjęcia. Twarz Kim kojarzyć się może z obrazem Mona Lizy... choć już może trochę przeginam. Ale Kim ze zdjęcia też ani się nie uśmiecha, ani nie smuci, bije od niej jakiś wewnętrzny spokój i piękno...

Kim Wilde - Kim Wilde

Kocham rocka, a elektryczne gitary to mój ulubiony instrument, więc jak mógłbym nie pokochać tej płyty ? Wiadomo, ojciec Kim to stary wyga rokendrolowiec, nic więc dziwnego że pierwsza płyta piosenkarki powstała w takim właśnie stylu. Jest to najbardziej żywy instrumentalnie album Kim. Nic dziwnego, brzmienie wypełnia dźwięk miodnych, przesterowanych, elektrycznych gitary, pulsującej gitary basowej i bijącej wesoło perkusji. Brzmienie jest przeciwieństwem mrocznej, szarej i równocześnie plastikowej, cukierkowej elektroniki. Jest więc żywe, kolorowe, ale też brudne, szorstkie, mięsiste, każde uderzenie w werbel czy pociągnięcie struny jest inne. Mimo to, syntezatory również starają się przebijać na pierwszy plan w tej nierównej walce i często im się to udaje. Mimo że produkcja jest stara, to sam styl muzyczny nic a nic się nie postarzał. Założę się że gdyby wyposażyć Panów którzy grali na tej płycie we współczesne piece Mesy lub Marshalle, muzyka zabrzmiałaby nieodróżnialnie od współczesnego łojenia. Nie wiem jakim budżetem dysponowała rodzina Wilde gdy nagrywali ten album. Z pewnością dźwięk gitarowych pieców to nie to czym nawet wcześniej raczyły nas legendarne już przestery AC/DC. Ale możliwe też że był to efekt zamierzony, muzykę na pierwszej płycie Kim można określić jako new-wave/post-punk, czyli taką odmianę punka pod domowe strzechy ale z eksperymentalnym użyciem instrumentów syntezatorowych. Często więc gitary na płycie grają troszkę za cicho i dzięki temu nie zagłuszają sekcji rytmicznej pulsującego basu, bijącej perkusji, elektronicznych podkładów, przeszkadzajek, oraz śpiewu Kim. Muzycy na płycie są znakomici, słychać że urodzili się z rock&rollem we krwi. Perkusista raczy nas co rusz przejściami i ozdobnikami. Basista nie odwala od niechcenia swojej roboty plumkając w jedną strunę, a przecież mógłby i nikt nie miałby mu tego za złe (vide AC/DC). Gitarzysta co rusz to zaskakuje nas ciekawymi efektami, ślizgiem po strunach, zmianami tonacji i tempa, ciekawie zaimprowizowanymi solówkami. Syntezatory mocno urozmaicają kompozycje i nie raz przejmują pałeczkę odgrywając choćby partie solowe w miejsce gitar (choćby w Everything We Know), czy nieraz wprost zastępują i naśladują brzmienia gitar (Kids In America). W porównaniu do współcześnie granego numetalu na dwa akordy/darcie mordy, ta wydawać by się mogło archaiczna płyta z 81 roku to kosmos. Świetnie wyszły partie na trąbki w kawałku 2-6-5-8-0, zresztą, sama piosenka daje kupę radochy: "2-6-5-8-0 Oh, dial it if you want to know me", to nie jest numer telefonu do Kim ? Ciekawe czy ktoś próbował dzwonić. W końcu nadające sporej egzotyki, zwłaszcza w muzyce z 81 roku, analogowe syntezatory. Ostatni utwór na płycie, mocno syntezatorowy Tuning In Tuning On, jest pewnego rodzaju przełomem. Pasuje bardziej do następnej płyty Select, ale umieszczenie go już na rockowym debiucie Kim Wilde, spowodowało że automatycznie trzeba uznać tę płytę za epokową. Śpiew Kim jest dziki i nieokrzesany. Ale dla mnie cecha wyróżniająca najlepsze piosenkarki na świecie to umiejętność zaśpiewania zarówno z pazurem, ogniem, jak i balladowo, przejmująco. Kim Wilde zdecydowanie jest w pierwszej czołówce takich artystek, bo nie da się ukryć, że zarówno rockowe Chequered Love jak i urokliwe You'll Never Be So Wrong wyszło jej doskonale. Tak jak już zauważyłem w opisie innych albumów, może w tych wczesnych latach jej barwa głosu nie była jeszcze na najwyższym poziomie, ale nadrabiała to sercem i szczerością, co ja osobiście cenie ponad piękną barwę. Na tej płycie ma w dodatku ledwie 21 lat i jak na swój wiek radzi sobie wg mnie bardzo dobrze. Napisałem wcześniej że płyta jest epokowa, mocne słowa, dlaczego tak uważam ? Po pierwsze, punkowe, brudne i dzikie, a równocześnie przebojowe brzmienie, kawałki takie jak Kids In America niemal regularnie brane są na warsztat przez domorosłe garażowo/osiedlowe kapele rockowe. Po drugie, użycie bardzo często analogowych syntezatorów, które ostatni utwór już zdominowały. Po trzecie... śpiewająca Pani na wokalu. Nawet w obecnych czasach w muzyce z gatunku szeroko pojętego rocka dominują śpiewający mężczyźni. Owszem, dla kogoś przełomowa może się stać już Suzi Quarto. Ona nie dość że śpiewała rocka, to jeszcze sama grała na basie. A właśnie, w śpiewie Kim na tej płycie słychać inspiracje małą Suzi, którą nawiasem też uwielbiam. Jak płyty słucha się dzisiaj ? Bardzo dobrze, jak każdego rocka, postarzało się oczywiście tylko brzmienie syntezatorów i troszkę gitarowych pieców, przeto produkcja brzmi wyjątkowo. Słychać z jakich korzeni wywodzie się obecna większość brudnego i realistycznie nieokrzesanego rockowego grania z syntezatorem. Pierwsza płyta Kim choć znakomita, nie jest jednak tak wyjątkowa i niepowtarzalna jak następne, nie boję się tego stwierdzić, arcydzieło: Select. Oczywiście nie można jej nie mieć, niesamowite że każda płyta tej piosenkarki jest wyjątkowa i warta poznania, najlepiej oczywiście zacząć od debiutu. Ocena muzyki: cztery i pół gwiazdki Okładka i tytuł: Tytuł płyty, po prostu Kim Wilde zwraca uwagę na główną bohaterkę muzyki. Ale na mrocznej, tandetnej okładce widzimy nie samą Kim, tylko również członków zespołu z jakim nagrała płytę. Co jest, niepodobna się wam taka stylistyka ? Uważajcie, posępne miny młodych dzieci punków i zdołowana, groźna Kim, wyciąga rękę tak, jakby miała zaraz pokazać środkowy palec by wyrazić co myśli o tych którym okładka się nie podoba... ;)

Dead Can Dance - Spiritchaser

Ostatnia płyta produkcji DCD i chyba najlepsza choć należy tu wyraźnie zaznaczyć,że DCD nie ma słabych płyt.Doskonały warsztat muzyczny zostaje ukoronowany w tym nagraniu. Płyta zachodząca o klimaty muzyki etnicznej. Świetnie wkomponowane i rozbudowane elementy perkusyjne. Klimat zbudowany jest o wspaniały muzykę przenoszącą nas do innego wymiaru. Słyszymy odgłosy dżungli wiatr pustni. Widzimy tańce dzikich i obrzędy szamanów. Cały czas słyszymy wspaniały afrykański bemben który wyznacza tempo płyty i buduje napięcie. Płyta godna polecenia.

The Rolling Stones - Black and Blue

Piękny dialog kolega wymyślił ;-) Ja bardzo lubię B&B za luz, dystans chłopaków do samych siebie, bujanie i naprawdę fajny klimat. Trzeba mieć!

Keith Richards - Main Offender

Na płytach KR dostaniecie to, czego być może zabrakło na ostatnich płytach RS (mam na myśli płyty po 89 roku ;-) )

Keith Richards - Main Offender

Dlaczego Keith nagrywa płytę, na której raz tworzy ciężkie, mroczne klimaty, a za chwilę śpiewa nostalgiczne piosenki czy kołysze w rytm wolnego reggae ? Bo tak mu się podoba. Bo tak chce. A jak ktoś powie że coś jest za szybko czy za wolno to dostanie w łeb gitarą. Albo Keef rzuci w niego nożem myśliwskim. I warknie "wypierdalaj!" . I ten mądrala ucieknie przerażony i już nigdy nie odważy pokazać mu się na oczy. I Keef będzie dalej grał to, co chce. Bo jest Keefem i mu wszystko wolno. Odnośnie muzyki to ogólnie "coś w klimatach bluesrockowych", ale jak zwykle u Stonesów wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom. Urzekająco szczera wypowiedź muzyczna tego starego demona.

The Rolling Stones - Voodoo Lounge

"Voodoo"to jedna z najlepiej zrealizowanych płyt The Rolling Stones. Dopieszczona, a nie przeprodukowana. Wreszcie znalazł sie producent, (Don Was) który perfekcyjnie uchwycił brzmienie "klubowego zespołu rhytm'n'bluesowego, któremu udało się zagrać koncert na stadionach " (definicja Richardsa) Słyszymy tu swobodny klimat wspólnego muzykowania dobrych przyjaciół, którzy naprawde dobrze sie razem bawią. Jagger wreszcie tu śpiewa, a nie charczy, sporo też gra na harmonijce. 2 utwory śpiewa Keef i pasują one do całości płyty, a nie zjawiają się niespodziewanie jak UFO na samym końcu. To płyta gigantów którzy nic już nikomu nie muszą udowadniać, spinać się, ścigać z punkową hordą czy tymi nowymi - grungowcami. Po co śpieszyć ? - Pograjmy jeszcze razem, tak fajnie idzie. Świetnie ci wyszedl ten ostatni kawałek - niee, tobie to lepiej idzie. Ale posłuchaj tego ... - piękne, dawno takich rzeczy nie graliśmy. Musisz to zaśpiewać - E , co tam będę skrzeczał... Albo wiesz co - zaśpiewajmy razem! - O, to jest pomysł! Ciężko wskazać tu najlepsze utwory, zawartość płyty to tradycyjna mieszanina różnorodnych stylów. transowy klimat tworzą głównie takie utwory jak Love Is Strong, Moon Is Up, Brand New Car, SucK on the JUGULAR, ale ciężko wskazać najlepsze utwory. Jak z rozbrajającą szczerością powiedział Keef, na pytanie o the best z "Voodoo : jak moge wybierać? Te wszystkie piosenki to moje dzieci! Jeszcze trudniej wskazać takie, które są zbędne. Może poza zamykającym wydanie CD "Mean Disposition", które paradoksalnie brzmi trochę jak rozgrzewka do właściwego grania. Zresztą, jak kupowałem tę płytę w chwili jej wydania, (jeszcze na kasecie) , to tego kawałka nie było. I go nie brakowało. Dla mnie mogłoby go nie być. W skrócie - prawdziwe Voodoo!

The Rolling Stones - Black and Blue

Zamiast nudnej recenzji wymyśliłem sobie dialog Błyszczących Bliźniaków, podczas którego mogła narodzić się koncepcja tej płyty : Wraca pozytywnie nawalony Keef do hotelu w NYC i łapie za rękę Micka: - nie uwierzysz gdzie byłem! Taka wielka tancbuda z światłami, gdzie ludzie gibają do zajebistej czarnej muzy. Mówią na to "disco". Zagrajmy coś koło tego! - Chyba cie pojebało... Pismaki nas zjedzą... - A chuj z nimi. Im się nigdy nic nie podoba. Ze dwa szybsze do tańca i jedna dłuższa pościelówa, żeby się małolaty mogły pościskać. O, i taką zajebistą muzę z Jamajki słyszałem - zaśpiewasz ? "Oł czeri oł czeri oł bejbi "... Co ? - Nie, no to już przegięcie ... - Ale dawaj, na luz trzeba wziąć! No! - Oł czeri oł czeri ... - No i gra !! Z dwa rokery mam gotowe, coś w jeszcze w studio wyplumkamy i płyta jak się patrzy ! No? - Noo ... ... masz kreske? - Czekaj ... no patrz, kurwa, cały towar w tym disco poszedł... Ale chodź, obsępimy młodego! To i o tej płycie pogadamy. - O tej płycie to TY mu powiesz ! - No powiem , a co? - Wkurwi się ... - hehe, se może ... A ty lepiej jakieś laski wyrwij. - O NIE! Ja wczoraj załatwiałem ruchanko. Dzisiaj twoja kolej. - No dobra, dobra . Ze 3 starczy? - Noo - To u młodego, nie ? - Noo I powstała płyta pulsująca rytmem, przy której można pozytywnie naładować akumulatory, starannie zrealizowana, o "imprezowym" charakterze. To ostatnia metamorfoza tego zespołu. Otwiera zupełnie nowy rozdział historii The Rolling Stones. Po tej płycie już niczym nie będą w stanie zaskoczyć. Będą trwać niewzruszenie jak piramidy, co jakiś czas uszczęśliwiając słuchaczy następnymi albumami, uznani za klasyków ortodoksyjnego rocka, którego tak naprawdę nigdy nie grali ...

The Rolling Stones - Their Satanic Majesties Request

The Rolling Stones w 1967 roku zdołali wydać 2 płyty i kilka singli, odbyć trase koncertową po Europie (grali m.in. w Kongresowej), przejść procesy sadowe i wreszcie odsiedzieć (krótki bo krótki, ale jednak) wyrok za narkotyki.Jak głosi legenda, właśnie w więzieniu powstały niektóre kompozycje do albumu "Their Satanic Majesties Request". To chyba najbardziej kontrowersyjna płyta tego zespołu - w chwili wydania wręcz zmasakrowana przez krytykę, ale z upływem czasu jej akcje rosną i zdarza się, że otrzymuje nawet najwyższe noty. Cóż, teraz jest po prostu zaliczana do klasyki rodzącego się wtedy nurtu psychodelicznego i jako taka zasługuje przynajmniej na szacunek ... Jej zawartość trudno jednoznacznie ocenić - są wspaniałe, dynamiczne kompozycje jak "Citadel", klimatyczne - jak "2000 Light Years From Home" (zasługujące na to, żeby zostać ścieżką dźwiękową do Odyseji Kosmicznej)i melodyjne, proste piosenki jak "She's Rainbow". Są brzmienia piękne, tajemnicze, dziwne i .. dziwaczne, które niekiedy intrygują a czasem ... irytują. Ten, kto za pierwszym razem wysłucha całości bez "skracania" może sobie śmiało postawić w nagrodę duże piwo albo rurkę z kremem ;D Dziwny to album, tak jak dziwne były to czasy , gdy powstawał. W każdym razie psychodelią można byłoby obdzielić kilka innych albumów ;D

The Rolling Stones - Dirty Work

Nierówna i nie najlepsza płyta w dorobku RS. Ale jest tutaj tyle złej energii i rockowego brudu, że warto od czasu do czasu jej posłuchać, byle głośno!

The Rolling Stones - STILL LIFE (American Concert 1981)

W zasadzie poprzednia opinia jest wyczerpująca, dodam jedynie, że płytka jest naprawdę znakomita i bardzo energetyczna! Polecam także video z tym materiałem.

The Rolling Stones - Dirty Work

Płyta zespołu którego w 1986 w zasadzie nie było ... Muzycy mieli ochote nawzajem się pozabijać, co dokumentują teksty utworów, teledysk do "One Hit (to the body)" oraz styl nagrywania tego albumu - Sir Michael Philip Jagger zakradał się do studia, kiedy reszta (a szczególnie Mr Keith Richards) poszli już do domu i dogrywał wokal, wykrzykując teksty o rozbijaniu nosów, karierowiczostwie i brudnej robocie (którą niech teraz wykonuje inny frajer). Na koniec wyznaje charczącym głosem w dość prymitywnym "Had It With Tou" swojemu Błyszczącemu Bliźniakowi, że go kocha, ale tamten jest skurwysynem i w ogóle żal dupę ściska jak taka stara miłość umiera ... W odpowiedzi jak zawsze wyluzowany Keith O Twarzy Belzebuba odpowiada niefrasobliwie w zaśpiewanych przez siebie 2 utworach, że dziecko jest niegrzeczne (Too Rude )a najlepiej to niech się prześpi (Sleep Tonight). No i tak sobie na tej płycie pogadali. Muzycznie album jest dość nierówny - otwiera go naprawdę dopieszczony i chwytliwy rocker "One Hit" i dzieje się dużo dobrego - świetne partie gitar, melodyjne chórki, a bicie Wattsa wyrywa nogi z butów. Kolejny - "Fight" cechuje spora dawka agresji i jeszcze mocniejsze bicie w bębny, trzeci utwór to perełka - taneczna przeróbka starego R&B "Harlem Shuffle" która w wykonaniu Stonesów stała się naprawdę wielkim przebojem. Tak naprawde na płycie grupy zaszufladkowanej jako "typowo rockowa" najlepiej wypadły utwory utrzymane w pogodnych i tanecznych rytmach - poza "Harlem Shuffle" - "Too Rude" w klimacie reggae, "Back To Zero", na koniec nastrojowa pościelówa "Sleep Tonight". Z reszty na wspomnienie zasługuje jeszcze całkiem dobry i dopracowany rocker tytułowy, a jego tekst doda nam odwagi prz wymiganiu się od jakiejś paskudnej roboty, kiedy zanucimy "let somobody do that dirty work, find some loser find some jerk" (np pod adresem żony która domaga się powiedzmy zebrania pajęczyn z sufitu ;D) Z ciekawostek - na płycie gościnnie zagrał Jimmy Page. Nie uważam tego albumu za wybitny, ale jest całkiem interesujący i zasługuje na zapoznanie.

KYUSS - Welcome to Sky Valley (1994)

Pierwszy kontakt z muzyką tego zespołu budzi konsternację - co oni grają? Metal, grunge, prog-rock, blues rock? Nie: "Stoner Rock/Metal" ! Wspomóżmy się Wikipedią: "... Stoner rock i stoner metal to zamiennie stosowane terminy określające podgatunek rocka i metalu. W stoner rocku często stosowane są powolne tempa, psychodeliczne improwizacje, basowe gitarowe riffy i melodyjne wstawki. Gitarzyści stosują różnorodne efekty gitarowe, przede wszystkim wah-wah i pogłosy. Śpiew jest szorstki i ma prostą rytmiczną melodię. Produkcja jest często bardzo surowa, ograniczona do minimum może nawet brzmieć amatorsko. Stoner powstał w wyniku fascynacji latami 60. i 70. Słychać w nim naleciałości psychodelicznego, kosmicznego rocka i klimatu towarzyszącego dopiero co tworzącemu się heavy metalowi. W stoner metalu słychać wyraźne wpływy doom metalu. Zespoły stoner rockowe często wśród swych inspiracji wymieniają Black Sabbath, Led Zeppelin, Jimiego Hendriksa, Deep Purple. ..." Aha. Ta płyta jest absolutnie hipnotyzująca. Z początku odczuwa się niedowierzanie i poirytowanie - co oni tak męczą te instrumenty? Co tak wolno i jakby przydługo? Dlaczego te brzmienia są tak brudne i rozmyte? Ale muzyka wciąga nas nieubłaganie, do krainy nostalgii, mistyki, dźwięków pięknych i przemyślanych. Czasami drapieżnych, energetycznych (np. "100°", "N.O."), czasami kojących, ale opartych na transowych rytmach - jak "Space Cadet". I zawsze nieszablonowych. Jawi się nam falujące, nagrzane powietrze, drgające nad pustynią w Texasie, gdzie nagrywano ten album. Powiew świeżości i pasji. Kompozycje jakby "wypływają" jedna z drugiej, tworząc wrażenie słuchania spójnej całości (na pierwszych wydaniach tej płyty były jedynie 3 kompozycje, dopiero później podzielono je na 10 utworów). Słychać skupienie muzyków na grze, ich wielką wrażliwość i zaangażowanie. Przy skromnym instrumentarium, bez wyrafinowanych studyjnych zabiegów stworzyli prawdziwe rockowe misterium. Kończący płytę żartobliwy "jingiel" wybudza z zasłuchania - co, już koniec? No to jeszcze raz - "play" ... ;D

The Rolling Stones - STILL LIFE (American Concert 1981)

To chyba najbardziej zmasakrowana przez krytyków płyta grupy. Powstała w okresie, kiedy zespół był w konflikcie personalnym (agresja słowna i czynna między Jaggerem, Richardsem i Wattsem), zaś spożycie narkotyków przez muzyków i ich ekipę osiągnęło wówczas apogeum (podczas koncertów działki z kokainą i heroiną leżały na głośnikach , żeby artyści mogli się na bieżąco "wspomagać"). W takiej atmosferze odbyła się gigantyczna amerykańska trasa zespołu w 1981, którą obejrzało 3 mln widzów. 10 wykonań live z tej trasy to właśnie płyta "Still Life". Zarzuty krytykantów wobec tego wydawnictwa są wręcz zabawne: a to, że muzyka z tej płyty jest "sterylna" (bo dobrze zagrana?), a to "brak w niej życia" (ja pierdole, chyba jej nie słyszeli !) i wpada w "formułę show biznesu" a muzycy okazali się "estradowcami" (a kim mieli sie okazać - dentystami?). Irytujące, bo to jedna z moich ulubionych płyt, a na Allmusic ma 1 gwiazdkę ... Oczywiście, moja irytacja i ocena jest subiektywna, więc zachęcam Was do zapoznania się z tym abumem i wystawienia swoich opinii - bo może to ja się mylę ??? Album otwiera porywająca, oparta na perfekcyjnym gitarowym dialogu wersja "Under My Thumb". Następnie zespół wkręca się na wyższe obroty i przez nerwowe "Shattered" i szybkie rockabilly ("Twenty Flight Rock") dochodzą do kulminacji w "Goin To A Go Go", gdzie zespół zmienia się w jeden pulsujący rytmem mechanizm. Właśnie wielkim atutem tej płytem są wykonania utworów mniej znanych i zapożyczonych, dzięki czemu całość zyskuje na spontaniczności. Napięcie lekko słabnie przy trochę chaotycznym "Let Me Go", ale już brawurowe wykonanie nostalgicznego "Time Is On My Side" ponownie wprowadza słuchacza w błogostan. W relaksującym "Just My Imagination" śmielej do głosu dochodzą dęciaki, tradycyjnie u Stonesów przeplatając się z partiami gitarowymi. Następnie dynamiczna, premierowa wersja Start Me Up (trudno w to jakoś uwierzyć, ale tego utworu przed 1981 rokiem ...NIE BYŁO! ;D). Na zakończenie podkręcona rytmicznie Satisfaction. Cała płyta wręcz kipi energią i przy zachowaniu wykonawczej precyzji oddaje klimat szalonych koncertów, które odbyły się w 1981, w USA (wizualizacja znalazła się na filmie Hala Ashby "Let's Spend the Night Together").

Slayer - World Painted Blood

Nasunęła mi się pewna dygresja - byliśmy już świadkami narodzin "rocka geriatrycznego" tj. udanej kontynuacji kariery przez zespoły z lat 60-ych, niedługo możemy zaobserwować to samo w przypadku kapel metalowych - Tom Araya ma już 48 lat ... Ale nieważne metryki, ważna muzyka. A ta robi wrażenie. Jest i ostro i szybko, jak przystało na ten zespół. Chyba agresywniej niż na poprzedniej płycie. Wiek nie osłabił ekspresji weteranów trashu. Największe wrażenie robi tradycyjnie perkusja, to Dave Lombardo jest najważniejszą postacią tego spektaklu. Już w trakcie drugiego utworu, "Unit 731" kark sztywnieje od headbangu, potem jest już tylko gorzej (tzn lepiej ;D). Przy "Snuff" musiałem komicznie wyglądać podskakując na sofie w prostych, chwytliwych riffów i szaleńczej galopady perkusji. Wiele utworów wywołuje reminiscencje poprzednich albumów Slayera, ale trudno oczekiwać żeby nagle zarzucili swój styl i zaczęli grać piosenki nadające się do śpiewania przy ognisku. Nie przekonuje mnie jedynie utwór "Beuty Throu Order", nawiązujący do "South Of Heaven" i jakby wymęczony. Ale następujący po nim "Hate Worldwide" z długą, wściekłą solówka gitarową zaciera chwilę zwątpienia. Pojawia się na tej płycie trochę nietypowych dla Slayera dźwięków, lecz to tylko zaleta tej płyty. Słychać, że przy pracy nad tym albumem muzycy spędzili naprawdę dużo czasu. Efekt tej pracy jest naprawdę godny uwagi.

Beastie Boys - Hello Nasty (1998)

Piąta studyjna płyta Bestie Boys'ów jest bardzo wesoła, podkłady są ciekawe. Elektronika jest całkiem fajna, choć przy długim słuchaniu może męczyć/nudzić. Na szczęście utwory klimatyczne i spokojne takie jak "Sneakin' Out The Hospital", "Song For Junior" czy "I Don't Know" sprawiają, że płyta jest naprawdę ciekawa i nie składa się tylko z numerów elektroniczno-dynamiczno-zabawnych. Ogólnie płyta jest dobra, mimo tego, że to 5-ty album, jest warta posłuchania, choć nie jest tak dobra jak "Ill Communication". Warta do posłuchania raz na parę dni, na poprawienie humoru:-) Na mnie działa:))) Polecam:)

Tool - undertow

Pierwszy album w sensie pełnym Toola. Wydany w rok po EPce "Opiate". Jedna z płyt... ...niełatwych w odbiorze, zrozumiała dopiero po pewnym czasie (podobnie jak Aenima). Słucham jej od dobrych 7-8 lat i nadal jest dla mnie ciekawa. Pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to surowość materiału muzycznego wraz z precyzją. Płyta jest przemyślana. Muzykę uważam za naprawdę duży skok w porównaniu z EPką "Opiate". Początkowo ta zwartość i surowość do mnie nie przemawiały, nie rozumiałem dlaczego muzyka jest właśnie taka precyzyjna i równocześnie surowa, a wokal nieco inny niż na "Opiate" - nadal wściekły, ale jakby w inny sposób, bardziej skupiony, przez co jakby treściwszy (choć pierwsze wrażenie mówi co innego). Na album składa się 10 traków, ostatni (Disgustipated) trwa ponad kwadrans i po krótkim dosyć "innym" utworze, następują minuty wypełnione cykaniem świerszczy (czy czegoś co cyka). jest to ciekawe, kiedyś to przewijałem czy wyłączałem, ale warto tego posłuchać. Jest w tym pewne skupienie i spokój, przynajmniej dla mnie:) Płytę charakteryzuje mocne uderzenie ale nie takie jak na "Opiate" - mamy do czynienia już z czymś o wiele bardziej przemyślanym. Także muzycznie jest już bardzo ciekawie. Również tekstowo jest niebanalnie. O ile późniejsze wydawnictwa, zwłaszcza Lateralus, będą bardzo ułożone; wręcz przemyślane co do sekundy, to uważam, ze coś nich brakuje. To coś jest na "Undertow", surowość i wściekłość ale ubrana w bardzo przemyślany układ muzyczny, wydający się jakby lekko suchy, co doskonale pasuje do wokalu i ogólnego przekazu. Na "Undertow" jest kilka znanych utworów; właściwie pierwsze trzy, jednak siłę albumu upatruję w późniejszych kompozycjach; zwłaszcza numer "Flood" uważam za interesujący. Świetne wejście, niesamowita energia. Płytę uważam za świetną, ale równocześnie prostą. Nie jest tak popularna jak "Lateralus"... ...bo jest trudniejsza niż wspomniana L. Zdecydowanie polecam. Świetna muzyka. Najlepszy Tool - tak uważam po około 10 latach słuchania tego zespołu...

Tool - Opiate

Wydana w 1992 roku debiutancka EPka zawiera 6 utworów, w tym 2 utwory na żywo (Cold and Ugly i Jerk-Off). Całość jest utrzymana w podobnym klimacie: jest szybko, wściekle i dynamicznie. Wokal jest wyraźny, doniosły, bardzo żywy. Ktoś zapyta może czy może być martwy wokal? Niedosłownie, ale uważam że tak; może być bez wyrazu. Tutaj go nie brakuje - zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że te pierwsze tool-owate wydawnictwo, ma najwścieklejszy i najmocnieszy wokal ze wszystkich albumów. Potem już nieco go "wygładzili"; dostosowali do muzyki, którą jednak z płyty na płytę w ten czy inny sposób zmieniali. Obok 6 utworów, znajduje się na "Opiate" bonusowy "The Gaping Lotus Experience" - na cd jest on ukryty w ostatnim utworze, na winylu jest na stronie B. Muzyka na "Opiate" jest zdecydowanie warta uwagi. Jest zwarta, szybka, dynamiczna, z wykopem. Gdyby Tool został przy tej stylistyce byłby na pewno mniej znanym zespołem, na szczęście zespół rozwijał się z płyty na płytę i ciągle poszukiwał innych rejonów muzycznych, nie zostając przy określonej stylistyce poprzedniej płyty. W tym tkwi jego progresja:) Ciągłe poszukiwania, znający dobrze ich wszystkie albumy, wiedzą o czym mowa. Podsumowując, "Opiate" uważam za bardzo udany debiut, zespół mimo że nie gra właściwie na tym wydawnictwie wielkich odkryć, czymś się wybija; jest inny niż metalowe, rockowe czy grunge'owe zespoły początku lat 90', a dopiero później, kolejnymi płytami, jeszcze bardziej udowodni że nie jest łatwy do zaszufladkowania i stanowi klasę samą dla siebie.

KYUSS - Muchas Gracias: The Best of Kyuss (2000)

Kyuss rozpadł się w 95'. Są różne domysły czy teorie czemu tak się stało, faktem jest, że większość składu tworzącego ostatnią płytę, zakłada Queens of the Stone Age, natomiast wokalista Josh Garcia zakłada Unidę. Promowany jako the best of, album zawiera 5 oryginalnych utworów z poprzednich płyt, 4 numery koncertowe oraz 6 których nie było na "głównych" płytach Kyussa. Były one natomiast na singlach Kyussa (mało popularna sprawa). Utwory koncertowe pochodzą The Marquee Club z 1994 roku. Jest to gdzieś w Niemczech (nie wiem dokładnie bo sprzedałem oryginał tej płyty Kyussa). Uważam że wszelkie best of w wypadku kultowych zespołów do jakich zaliczam Kyussa, mija się z celem. Tu nie ma mowy o best ofach - tutaj całe płyty tworzą pewien niezapomniany klimat, nie ma mowy o tzw. hitach. Uważam że każdy wybór niby najlepszych traków w przypadku Kyussa, byłby błędny; nie da się wybrać 5 czy 10 utworów i powiedzieć "oto Kyuss w pigułce". Takie jest moje zdanie. Co do utworów "nowych", uważam ze są raczej ciekawostką i nie mają klimatu który mieliśmy na "pełnoprawnych" czterech wydawnictwach. Jeśli zaś chodzi o numery koncertowe (Gardenia, Thumb, Conan Troutman, Freedom Run), to są one nagrane w miarę dobrze, są dynamiczne, żywe, pełne energii. Wokal jest wyraźny i z charakterystycznym dla Garcii gardłowym przydźwiękiem:) W utworach koncertowych tkwi sens wysłuchania tego albumu, tak uważam. Ciężko mi ocenić ten album. Przecież nie ocenię go po tych wydawanych na singlach utworach, bo brak w nich magii Kyussa; nie ocenię go również po wybranych 5 numerach, ani po koncertowych... Ogólnie rzecz biorąc, jako naprawdę wielki fan muzyki Kyussa, uważam że album nic nie wnosi, może poza koncertowymi wykonaniami. Polecam bardziej jako ciekawostkę dla że tak powiem mocnych Kyussowców (podobnie jak EPkę Sons of Kyuss). Osobom chcącym poznać dopiero Kyussa, polecam 4 "paradygmatyczne", legendarne ich albumy:))) Wystawiam ocenę ze względu na koncertówki.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.