Późne płyty Kim Wilde są zdecydowanie skierowane do tych, którzy nade wszystko cenią sobie przebojowość, melodyjność i miękkość muzyki pop. Począwszy od albumu Close, Kim Wilde zdecydowała się powoli zrywać z etykietką mrocznej Hi-NRG divy, na rzecz wydawać by się mogło bardziej lekkostrawnej, gładszej w brzmienia muzyki. Teksty jej piosenek nie będą już o skokach z mostu, ale o bardziej oklepanych sprawach - o miłości. Nie będę ukrywał, pierwotna surowość, dzikość, bezduszna precyzja zimnych automatów i syntezatorów muzyki Hi-NRG, wprost porażająca klimatem, jest zdecydowanie bardziej w moim typie niż oklepana popowa miałkość jaką zaserwowała nam Kim w latach 90-tych, dlatego jej albumy z tego okresu oceniam zdecydowanie niżej. Oczywiście odbiór muzyki jest zawsze subiektywny, dlatego zawsze radzę nie kierować się czyimiś opiniami tylko samemu posłuchać by wyrobić sobie swoje zdanie.
A jak jest z płytą Love Is ?
Wydaje się bardzo osobista dla Kim (czy może był to zabieg marketingowy ?), bardzo kobiecą, wypełniona po brzegi jej śpiewem i przebojowymi popowymi kompozycjami. Radość i słońce aż bije od każdej piosenki, jest wesolutko, szybko i lekko.
Niestety, rock i kopiące Hi-NRG odeszło w zapomnienie. To ta sama piosenkarka która kiedyś krzyczała dziko Chequered Love ? Na Love Is słodkość sięgnęła zenitu. Mój największy zarzut do tej płyty to (mimo naprawdę gęstych syntezatorowych pasaży)... brak muzyki... Kim zawsze jest na pierwszym planie, śpiewa od pierwszej minuty do ostatniej. Kompozycje są nie da się ukryć bogato aranżowane, perkusja, gitary, elektroniczne, ćwierkające syntezatory wypełniają po brzegi każdą kompozycję ale dają tylko złudzenie muzyki, gdyż jest ona ściśle podporządkowana wokalowi Kim. W tych krótkich chwilach gdy gra gitara czy perkusja jest ciekawie, jednak instrumenty są zawsze w tle, co nie pozwala delektować się ich brzmieniem. Mały plusik za wreszcie zatrudnienie perkusisty (choć tylko do kilku utworów), wprowadza ona jakieś urozmaicenie do przepełnionych elektroniką piosenek. Niestety, większość muzyki to ćwierkająco-brzęcząco-łupiące płytki basem, przesłodzone, cukierkowe syntezatory. Płyta brzmi jasno ponieważ jest nimi aż prześwietlona (pisałem na początku że od piosenek bije słońce). Mimo że kompozycje są ładne, raz wolniejsze, raz szybsze, ja odniosłem jednak wrażenie ich jednowymiarowości, nie mają jakiejś tej nieokreślonej głębi wczesnych płyt.
Z kawałków na płycie do gustu przypadły mi Love is Holy, A Miracle's Coming (podobieństwo do kawałków Belindy Carlisle wcale nie przypadkowe, piosenka tak jak kilka innych na płycie to kompozycje Pana Rick'a Nowels'a) i oczywiście Million Miles Away, który brzmi tak staro że aż klasycznie. Z radiowych hitów z nie można nie wspomnieć bardzo klimatycznym Heart Over Mind, najlepszym utworze na tym albumie.
Śpiew Kim jak zwykle piękny, wypełniony pozytywnymi emocjami. Jeśli jest wam smutno i chcecie puścić jakąś płytę dla poprawy nastroju ta będzie idealna. Kiedyś jeden kolega audiofil mówił mi że lubi słuchać czarnych wokalistek, bo w ich śpiewie słyszy emocje, po zamknięciu oczu widzi i niemalże czuje ich usta przy swoich. Twierdził że jasnoskóre Panie nie mają w swoim głosie takich magicznych, intymnych właściwości. Z satysfakcją oznajmiam że kolega się mylił. Nie lubię ciemnych, nisko śpiewających wokalistek (prócz wyjątków). Pani Kim nie dość że ma jasną barwę głosu i charakterystyczny angielski akcent, który mi się okrutnie podoba, to na dodatek potrafi zaśpiewać i przeteleportować swoje trójwymiarowe usta wprost do mojego pokoju, pomiędzy grające kolumny.
Chciałbym w tym miejscu spróbować nawiązać do jednej z konkurentek Kim, równie sławnej i wspaniałej piosenkarki lat 80-tych – Sandry Cretu. Jej płyty z lat 80-tych stylizowane były na proste, syntezatorowe, acz niewątpliwe bardzo urokliwe disco, raczej bez ambitniejszych zapędów, aranżacyjnie raczej poniżej muzyki tworzonej przez rodzinę Kim. Za to w 1992, kiedy powstał prosty Love Is, Sandra razem z mężem poszli w zupełnie innym kierunku, nagrywając mocno alternatywny i najprawdopodobniej najlepszy album – Close To Seven. Szkoda że i Kim nie zdecydowała się na taki, ambitniejszy, ryzykowny krok, no ale też nie można mieć jej tego za złe, po dość sporej klapie poprzedniej płyty Love Moves, chciała z pewnością podreperować statystyki na listach przebojów. Kim jest i pozostanie chyba na zawsze piosenkarką tworzącą muzykę pop, a więc szybko wpadającą w ucho, chwytliwą i dla masowej gawiedzi. Ale również ambitniejsi słuchacze mogą znaleźć na jej płytach ciekawe akcenty, jednak zdecydowanie wśród wcześniejszych albumów jak Select czy Catch As Catch Can.
Podsumowując, Love Is to płyta dla fanów głosu Kim. Ja nie mogę jej wybaczyć że kiedyś potrafiła zaśpiewać i z wyraziście grającymi elektrycznymi gitarami i z saksofonem czy trąbkami, razem z latającą dookoła jej głowy elektroniką. Niestety, dla mnie jest to płyta wokalistki Kim Wilde z muzyką jako dodatkiem, a szkoda, bo ja bardzo lubię słuchać muzyki. Przykro mi, mimo że wokal Kim jest tu znakomity, wesoły i charyzmatyczny, dla mnie płyta jest po prostu za słaba muzycznie. Brzmienie jest już za mocno zrobione pod typowy współczesny komercyjny pop, a ja cały pop nieszczególnie trawię. Oczywiście ogólnie płyta nie jest zła, wszystkie albumy Kim Wilde prezentują zawsze wysoki poziom, a tej słucham kiedy najdzie mnie odpowiedni nastrój naprawdę bardzo często. Mimo to należy być surowym w ocenie i na bok odłożyć bezkrytyczne uwielbienie swojego artysty. Jeśli jednak miałbym wybierać pomiędzy mocno niedocenionym przez publikę, ale jednak dość urozmaiconym Love Moves, a perfekcyjnie przebojowym i wesolutkim Love Is, wybieram bez wahania ten pierwszy.
Ocena muzyki: dwie gwiazdki