Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Pink Floyd - Animals

Tą płytę zaliczam do największych dokonań Pink Floyd. Jest świetnie skomponowana w perfekcyjny, przemyślany sposób. Techniczny i muzyczny majstersztyk! Nie trzeba więcej pisać, poprostu mistrzowie - PINK FLOYD!

Paul McCartney - Memory Almost Full

Co za fantastyczny tytul! W koncu Paul zbliza sie do 70-tki. Czy Memory Almost Full jest udana plyta? Z poczatku mialem watpliwosci. Paul McCartney gra na wszelkich instrumentach (minus smyki) a aranzacje zamykaja sie w tradycji skromnego grania, prawie domowego. Znamy to z poprzednich plyt i sukces tego zalozenia jest moim zdaniem nieco limitowany. Dobre plyty Paula takie jak Flaming Pie czy Flowers in the Dirt to nawiazanie do grania w zespole a nie solo lub wokol wyrazniego lidera. Zatem jak wyglada Paul a.d. 2007? Muzyka jest chwytliwa, aranzacje czytelne, muzyka zroznicowana i dosc dobre teksty – z tym czasami byly problemy (Off The Ground). Do tego mamy ciekawa produkcje i sporo zaru jak na tak leciwego wykonawce. Chwilami wrecz czuje sie zmak lat 60-tych co przeciez nie jest zarzutem. Dzis wprawdzie tak sie nie gra ale transformacja stylu sprzed 40 lat do terazniejszosci chyba nie moze udac sie lepiej. Warto kupic jezeli lubi sie taki styl i resztki ‘wielkiej czworki’. Nie probuje dopatrzec sie tutaj niczego specjalnego bo moze nie warto. Ale rozczarowac sie ta plyta niemal nie sposob. Ba, z kazdym sluchaniem dochodza nowe spostrzezenia.

Bill Evans - Everybody digs Bill Evans

Odpowiadając na wezwanie Wasulaka, również pragnę wyrazić najwyższe uznanie dla mistrza jak i również dla Philliego Joe Jonesa (moim zdaniem najlepsza perkusja ówczesnego czasu) oraz Sama Jonesa(bass). Nic dodać nic ująć od wypowiedzi poprzednika. Poprostu doskonała płyta. Płyta wydana przez Uniwersal (Riverside) nr katalogowy 0888072301825. Płytka dostępna w gigancie za 16,99 zł.

Bill Evans - Everybody digs Bill Evans

Jest fortepian, jest Bill Evans. Tytuł tej płyty można tłumaczyć: "Każdy kuma Bila Evansa". Po 50 latach ta wersja okazuje się trafna w 100%. Bo czym byłby świat jazzu bez Billa? Człowieka, którego wkład do muzyki jazzowej był absolutnie bezcenny? Niektórzy twierdzą, że cool jazz zaczął się wraz z "Kind of Blue". Ale Evans był pierwszy. "Blue in Green" i "Flamenco Sketches" istniały, zanim Davis zwołał swój zespół. Posłuchajcie, jak gra trio Evansa, a zrozumiecie, gdzie tkwi istota doskonałej współpracy muzyków jazzowych. To, co porusza u Evansa aż do stanu "chłodnego wybudzenia" to jego timing, zrazu lekko spóźniony, ale w istocie będący odpowiedzią, która, jeśli ma być tą właściwą (a u niego jest właściwa), potrzebuje chwili. I w trakcie tej chwili słyszymy, jak Evans bierze dźwięki na siebie, obraca je w dłoniach, pozwala im dojrzeć i dopiero takie- uwalnia. I rzecz ta nie dotyczy tylko tego albumu. Czy to z obawy, czy z innych powodów, to jest pierwsza recenzja Billa na forum. Czas najwyższy, żeby posłuchać jeszcze raz i napisać, dlaczego piękno jazzu tkwi właśnie w muzyce Evansa, mistrza i genialnego inspiratora. Bo jak by to było móc przenieść się w czasie i stanąć w Village Vanguard, posłuchać walca dla Debbie, no i ostrzec LaFaro przed tym, co tak przedwcześnie zakończyło żywot jednego z najwspanialszych trójek w historii muzyki?

Keith Jarrett - The Koln Concert

Płyta historyczna i kultowa, jedna z najbardziej znanych płyt jazzowych na fortepian solo, wielu ma tylko tą jedną płytę Mistrza (co jest ze szkodą dla nich samych), wielu od tego zaczyna przygodę ze światem muzycznym Ketiha Jarretta. W tej muzyce jest romantyzm, jazz, impresjonistyczne wycieczki i to wszystko, za co kochamy KJ. Czyste piękno, chyba że ktoś ma serce ze stali i słucha tylko przełomów i kabli. Rozwinięcie tych pomysłów słychać na każdej solowej płycie KJ. Ta jest najbardziej znana, ale czy najlepsza? To jest pytanie dla każdego z nas, dla mnie taką płytą jest La Scala i nowe nagrania KJ: Radiance i Carnegie Hall.

Keith Jarrett - The Koln Concert

Kupiłem płytę po tym, jak przeczytałem opinię poprzednika, gdzie napisał, że po odsłuchaniu zechciał poznać budowę fortepianu. Bardzo mi się podobała ta recenzja. Pewnie nie napiszę niczego lepszego. Przez jakiś czas nie mogłem przebrnąć dalej, jak do momentu gdy zaczynał się drugi kawałek. Wówczas zaczynałem słuchać od początku pierwszy. Jeśli można o muzyce napisać, że jest genialna i piękna, to właśnie podczas słuchania tego arcydzieła jest taka chwila. Mamy tam cudowną improwizację, emocje, emocje i emocje. Jarrett lubi sobie śpiewać mimo że kompletnie nie potrafi (słychać wyraźnie w tle, co przywołuje uśmiech na twarzy ale nie przeszkadza wogóle, wręcz dodaje tej płytce jeszcze więcej uroku). Kiedyś Pat Metheny zapytany, czy potrafi śpiewać, odpowiedział : "Lepiej niż Keith Jarrett". Za to grać na fortepianie nie potrafi chyba nikt na świecie lepiej niż Jarrett. Pierwszy raz słuchałem w aucie, odkręciłem głośniej, był późny wieczór, z firmy na której parkingu stałem wyszedł człowiek i zdziwiony patrzał na mnie. Powiedział, że chciał zobaczyć skąd dobiega taka piękna muzyka, bo myślał, że coś mu się wydaje... Jak się później dowiedziałem nie słucha nigdy jazzu bo go nie znosi, ale to co słyszał to było... super. :)

Anna Maria Jopek - Szeptem

Album dwu-płytowy, mój pierwszy Anny Marii Jopek. Jak oceniam tą muzykę? Po odsłuchaniu kupiłem zaraz na drugi dzień następną płytę, którą było "Upojenie". Z pewnością nie ostatnią. Wracając do "Szeptem" - osobiście bardzo mi się podoba, głos wokalistki przyjemny, bardzo mi odpowiada. Aranżacje na najwyższym poziomie, towarzyszący jej muzycy to także pierwsza klasa - zbyt wielu aby ich wszystkich w tym moim skromnym tekście wymienić, ale niech wystarczy Tomasz Stańko, Marcin Kydryński (który jest zarazem producentem myzycznym), Wojciech Karolak, Henryk i Dorota Miśkiewicz itd... Znane kawałki w wyśmienitej, nowej interpretacji i wiele więcej. Płyta (zarówno jedna jak i druga) idealna na romantyczny wieczór we dwoje. Jeśli ta muzyka pozostawi serce kobiety niewzruszone, to ... lepiej dać sobie spokój z tą kobietą.

Eric Clapton - Unplugged

Kiedy zacząłem zarabiać pierwsze własne pieniądze zrobiłem sobie listę płyt, które sobie kupię i właśnie ta była na jednym z pierwszych miejsc. Były to czasy, gdy płyty cd były dla nas Polaków bardzo kosztowną rzeczą. Tak zrobiłem i do dzisiaj jest płytą cd, którą często wkładam do odtwarzacza. Zawsze się cieszę że ją posiadam. Jeśli ktoś nie ma, to powinien sobie kupić. Co to dużo pisać... Według mnie najlepszy koncert MTV unplugged wogóle. Zawsze słucham od deski do deski i za każdym razem mam wrażenie, ze tam jestem i że widzę jak grają... Może dlatego, że nagranie video oglądałem także wielokrotnie.

Eric Clapton - Unplugged

Plyta slynna i wartosciowa. Nagrana w 1992 roku wciaz robi wrazenie a to glownie za sprawa niezlej realizacji i ponadczasowego brzmienia. Z zalozenia mial to byc koncercik z elementami wirtuozerii i bardzo akustyczny. Udalo sie. Wersje niektorych utworow wrecz lepsze od studyjnych. Plyta ma jednak pewne wady. Po pierwsze – dlugo sie rozkreca. Pierwszy utwor na rozruszanie palcow moglby byc na dobra sprawe kompletnie pominiety a i kolejne (z wyjatkiem ‘Tears In Heaven’) takze dosc trywialne. Pierwsze oznaki pasji wystepuja przy ‘Nobody Knows You’ a po pasywnej wersji ‘Layli’ zaczyna sie miodek. Dobre wrazenie robi zatrudniona ekipa muzykow, szczegolnie klawisze i gitary. Swietny jest nastroj muzykow i latwosc wchodzenia na wlasciwe poziomy wzajemnego rozumienia sie.

J.J Cale - The Road to Escondido

Tak naprawde to plyta sygnowana jest przez duet ale nie ma sensu (chyba) mnozyc wykonawcow. Nagranie 2006. Bylem skrajnie ciekawy jak wypadnie pierwszy w historii wspolny epizod 2 wielkich artystow – J.J. Cale’a i Erica Claptona. Cale’a lubie za skromnosc, prostote i ekspresje wyrazana minimalnymi srodkami. Claptona lubie mniej bo zaliczyl siebie to gwiazd i w to wierzy. Muzycznie zas silnie falowal na przestrzeni lat. Jako muzykowi nie mozna jednak odmowic mu warsztatu. Historia plyty jest arcy-ciekawa – Clapton wymyslil sobie J.J. Cale’a jako producenta swej kolejnej plyty. Jak to zwykle bywa, producent ma wplyw na 90% koncowego efektu i tak stalo sie i w tej sytuacji. W efekcie mamy 80% materialu skomponowanego przez Cale’a, spiewane glownie przez Cale’a a produkcje ostatecznie zlecono ‘osobie trzeciej’. Clapton poza kilkoma wokalizami dodal glownie gitare. Ale jaka! Dawno nie bylo okazji sluchania Erica grajacego w stylu Cream – elektryczna gitara jeczaca w rockowym stylu. No i prosze, doczekalismy sie na plycie J.J. Cale’a (!) Calosc robi ciekawe wrazenie. Jest inna od wszystkich plyt Cale’a a to za sprawa wypolerowanej produkcji i pewnego rozmachu nietypowego dla tego artysty. Z kolei Clapton usadowil sie na swej ulubionej pozycji muzyka sesyjnego – jak wiemy rzadko potrafil byc dobrym leaderem zespolu. No i zagrali. Plusy sa takie: - jest to z pewnoscia dobre, bardzo dobre - solowki Claptona rodza sentymenty u tych, ktorzy go znaja z dawnych lat - muzyka ma melodie, odrobine pazura i swietna rownowage brzmienia – organy Billy Prestona i potezna stopa perkusji tworza nowy klimat - co utwor to zmiana kolorow - teksty dosc szablonowe ale milo sie komponuja Minusy? Hmm.. Wole jak blusmeni czerpia wode z wiadra metalowym kubkiem niz sacza krynicznake na kostkach burbona w barze hotelu Hilton. Niestety,’ The Road to Escondido’ zalatuje wyraznie ‘odrobina luksusu’. Po co jednak marudzic! Mamy swietna, dojrzala plyte, ktora slucha sie nieporownanie lepiej niz ostatnie produkcja Claptona solo a odrobina blasku w porownaniu do ‘To Tulsa and Back’ takze dobrze robi muzyce J.J. Cale’a. Naprawde warto!

Eric Clapton - Unplugged

Fajny klimat i dość wyzluzowane podejście do tematu unplugged, dziś płyta już historyczna, bo raz: najlepiej sprzedawalna płyta boskiego Erica, dwa: najbardziej znany koncert z serii MTV Unplugged (obok Nirvany oczywiście), trzy: kopalnia fajnych pomysłów na stare nagrania. Słowem: warto.

Sting - The Journey & The Labirynt

Ciekawy pomysł i niebanalne podejście do tematu to zalety tej płyty. Choć z drugiej strony dlaczego akurat Mr. Sting i Dowland? Tego chyba nie wie nikt... Skończę zatem, jak większość recenzji w naszej prasie 'fachowej': warto posłuchać samemu, aby wyrobić sobie własne zdanie na temat tej niewątpliwie ciekawej pozycji płytowej. Czyli generalnie drogie dzieci pocałujcie mnie teraz w dupę!

Jean Michel Jarre - En attendant Cousteau (Waiting for Cousteau)

Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt Jarre, wciągająca, niepokojąca, niesamowicie przestrzenna...no i kocham płyty z jednym motywem przewodnim...płyty robione z zamysłem a nie płyty "zlepki"

Eric Clapton - Unplugged

Płyta wydana w 1992. roku. Jak informuje nas juz sam tytuł - w rolach głównych gitary akustyczne. Ortodoksyjni wyznawcy "znaku firmowego" Claptona pod postacią czarno-białego Stratocastera muszą się obejść smakiem. Dla całej reszty mam dobre wieści: Płyta jest świetna. Znajdziemy na niej dobrze znane hiciory jak Layla, Old Love czy Tears in Heaven a także wiele innych , dla mnie, mniej znanych utworów, a każda piosenka zagrana niemal perfekcyjnie. W zespole prym wiodą dwaj gitarzyści (Eric Clapton - oczywiscie - i "Welsh Guitar God" Andy Fairweather-Low), których zgranie jest pierwszorzędne. Brzmią jak jeden czteroręki mistrz. Duża klasa. Do tego mamy basistę, "bębniarza", pianistę i Ray'a Coopera na instrumentach perkusyjnych. I nikt nie psuje ogólnego wrażenia. Płyta wciąga na dobre i po pierwszym przesłuchaniu aż się chce włączyć ja od nowa. Oczywiście po pewnym czasie, jak wszystko, się nudzi, ale zachwyt nie mija. Wciąż z radością sięgam po Unplugged i szybko się to raczej nie zmieni. Czyli polecam i to nie tylko fanom Claptona. W moim przypadku było to pierwsze świadome zetkniecie z Erykiem, warte każdej wydanej złotówki.

Eric Clapton - Reptile

Prosto z mostu: przeciętna płyta z przebłyskami. Mieszanka fantastycznych utworów z przynudnymi i za długimi daję w efekcie twór, którego po kilku wysłuchaniach nie włączam juz bez użycia funkcji Program. Co wybieram - niezmiennie Reptile, Broken Down, Second Nature, Modern Girl i Son&Sylvia. Pierwszy i ostatni to utwory instrumentalne, zwłaszcza ten drugi - perełka. Czasem takze do listy dołącza Travelin' Light i Got You On My Mind. Inne utwory sa przyjemne, ale tylko przyjemne. Dobre na spoykanie w gronie przyjaciół. Don't Let Me Be Lonely Tonight lubiłem... dopóki nie kupiłem płyty Davida Sanborna z jego interpretacją ;). Acha - okładka płyty i wstęp w ksiazeczce wskazywałby na album wręcz konceptualny, poświęcony ludziom widocznym na jednym ze zdjęć - "Sonowi" i Sylvii (a "Reptile" to po prostu "ksywka" małego Claptonka). Nic z tego - dobór piosenek wydaje się być dość przypadkowy. jedynie wspomniane dwa utwory instrumentalne nawiązuja do tej tematyki. Trochę szkoda, ale EC to nie np Roger Waters. Niektórzy powiedzą, że może i lepiej... Podsumuję tak: niedroga i bardzo przyjemna płyta. Jest też na niej parę utworów, dla których warto ją kupić. Ja w każdym razie nie żałuję wydanych pieniędzy.

Sting - The Journey & The Labirynt

Sting lubi atmosfere supermana (czy tam spermana) wokol siebie i stad pretensjonalny tytul dzielka i dosc staranna edycja (zakupilem ’special edition’). Wytwornia plytowa takze dosc oryginalna jak na muzyka rockowego. Co w srodku? Well. W srodku mamy material muzyczny o dosc ubogiej instrumentacji (lutnia wspiera glos). Koledzy z forum zachwycali sie lutnista ale niestety, jest on mimo wszelkich staran tylko akompaniatorem i trudno delektowac sie nim jako wirtuozem. Glos Stinga to nie glos rasowego tenora a glos Stinga czyli Zadla. Well. Co wyszlo z tego jezeli dodamy renesansowa stylistyke? Ano cos dziwnego! Po pierwsze glos jest wysoce amatorski co przy tej stylistyce wymaga akceptacji (o co nie latwo, uprzedzam). Za to przy odrobinie wyobrazni mozna zalozyc, ze w czasach bujnego rozkwitu Renesansu ’szkoleni’ spiewacy niewiele przewyzszali Stinga a moze w pewnym procencie nawet mu nie dorastali do piet. Mamy zatem element naturszczykowski i to mozna polubic. Ta plyta jak malo ktora zawieszona jest na tekstach i bez ich zrozumienia pewnie jest naprawde trudna do przetrzymania. Do tego oklaski po kazdym numerze i XXI-wieczna precyzja nagrania. Wciaz jest dziwacznie i nieswojo. Zatam jaki wniosek? Well. A jakby powiedzial John Lennon nawet ’well, well, well’. Jest to plyta ciekawa, uspokajajaca jak krople walerianowe i z zalozenia pewnie niedoskonala. Za to otwiera pewne nowe obszary dla rocka. Rock renesansowy. No i na tym polu Sting sie spisal. Podobno jest takze liderem na polu wielogodzinnych stosunkow seksualnych co potwierdzila jego zona – raz tak z nia mial, ze nim sie skonczylo minely ze cztery godziny i biedna kobieta walczyla z sennoscia w ramionach mistrza. Tym razem jest lepiej – mistrz zamknal sie w niecalych 2 godzinach, sennosc raczej nie grozi a ze orgazmu nie ma..? no trudno, nie zawsze jest raj na ziemi.

Macy Gray - BIG

Sa wykonawcy, ktorzy sa wyizolowana wyspa i stanowia swiat zamkniety i jedyny. Macy Gray jest wlasnie taka wyspa. Plyty Big nie mozna pomylic z niczym innym. Ani to soul, ani pop choc i jedno i drugie. Mimo, ze skojarzenie wyda sie znajacym Macy Gray dziwaczne to ma ona cos z Tiny Turner. Jest silnie rozpoznawalna choc ma inna dynamike i ekspresje ale rownie specyficzny i wyjatkowy glos - matowy i zachrypniety ale jednoczesnie skrajnie wyrazisty. Plyta jest swietna, po prostu. Piosenki konkretne, przejrzyscie skonstruowane i o swietnych melodiach. Warto! *

Joss Stone - Introducing Joss Stone

Kawal porzadnej muzyki. Joss Stone ma teraz 19 lat (w momencie nagrywania Intro..) ale i 2 wczesniejsze plyty w dorobku. Ich tytuly i okladki sugeruja, ze to jakies wprawki a teraz mamy prawdziwy debiut. Nie, tak nie jest. Trzecia plyta wprawdzie jest brzmieniowo bogatsza ale nieco surowsze poprzedniczki wcale nie sa gorsze. Joss spiewa blekitnooki soul z polnocy Europy i mimo oczywistego wplywu brzmienia zza Oceanu sa i elementy ‘nasze’. Niektorzy moze rozpoznaja kilka taktow czy nawet cale aranzacje nieco zeuropeizowane. I to dobrze! Na pierwszym planie wokal bo to jest plyta woklistki o bardzo gietkim glosie zdolnym to przeroznych wygibasow - warto zatem ow glos podkreslic. Czy zawijasy zawsze maja sens? Trudno jednoznacznie odpowiedziac ale faktem jest, ze plyty slucha sie z wyjatkowa przyjemnoscia. Solidny podklad muzyczny kipiacy energia. Dobre melodie aczkolwiek brakuje wyrazniego lidera – przeboju, ktory ponioslby plyte. Lubie Joss Stone. Wciaz mam nadzieje, ze wiele jeszcze przed nia choc wystartowala z pole position i ciagnie stawke.

Machine Head - Burn My Eyes

Debiutancki album wydany w 1994 r. Przez wielu uznawany za jeden z najlepszych i kultowych albumów w historii ogólnie pojętego metalu, dla wielu był inspiracją przy tworzeniu muzyki. Charakterystyczne riffy, które wyznaczyły nowe trendy w muzie. Charyzmatyczny wokal Rob'a Flynn'a, który nie starał się na siłę tworzyć chwytliwych melodii, ale dzięki temu muza zabrzmiała bardzo spójnie. Wspaniała gra na bębnach Chris'a Kontos'a, - szkoda, że potem opuścił zespół. Mamy tu parę szybkich wstawek gitarowych-wymiot na maxa :) Jak dla mnie prawie każdy kawałek na tej płycie to killer :)

Illusion - Bolilol Tour 4

Hity w wykonaniu live na najwyższym poziomie zarówno technicznym jak i jakościowym. Jest to czwarty album w dorobku zespołu, wydany z 1996 r. Czysta rekomendacja-jak ktoś nie trawi tej muzy to chociaż dla ciekawości warto posłuchać jak to brzmi na dobrze nagranym koncercie. Szkoda, że już nie grają razem. Na otarcie łez pozostaje najnowsza płyta Lipy - LIPALI- "BLOO", w której powraca do brzmienia Ilussion. Jest na niej nawet cover "noż" w wersji akustycznej.

Roger Waters - Amused to Death

Znam całość twórczości Pink Floyd, a Amused To Death traktuję jako indywidualistyczny smaczek Watersa. Płyta jest bardzo fajna, traktuje o głupocie systemu, bezmyślności ludzi, wojnie, beznadziei świata. Płytę przesłuchuję raz na jakiś czas i zawsze jestem poruszony. Wspaniała rzecz. W pełni akceptuję takie wyskoki artystyczne, nie ma co oceniać tego albumu w kategoriach bezwzględnych. Od strony muzycznej wydaje mi się bardzo ciekawa i dobrze zagrana.

Dżem - Detox

Krótko, niesamowita płyta. Dowód wielkości Dżemu (Detox zadaje kłam obiegowej tezie że najlepsze płyty powstają na początku twórczości) i charyzmy Ryśka Riedla, jednego z najwybitniejszych wokalistów polskiego rocka. Wg Jana Skaradzińskiego, dziennikarza zafascynowanego Dżemem, wartość płyty Detox polega na olbrzymim nagromadzeniu ładunku emocjonalnego ubranego w szatę przebojowych melodii. Teksty utworów brzmią jak przejmujące memento dla Ryśka, którego trzy lata później zapłaci najwyższą cenę za błędy życia. "Jak malowany ptak", "Detox" czy "Ostatnie widzenie" brzmią tym bardziej dramatycznie jako memento. Tekst największego arcydzieła płyty, ballady "List do M.", jest po prostu przeszywający. Ale płyta Detox to przecież także mocne rockowy granie jak "Mamy forsę - mamy czas", boogie "Czarny chleb" czy wspomniane "Jak malowany ptak" będące dowodem na sprawność zespołu ze swobodą operującego w wypracowanym przez lata rockowo-bluesowym kanonie. Na uznanie zasługują jak zwykle gitarowe partie duety J. Styczyński – A. Otręba, autorów miniatur na gitarę akustyczną tworzących nawias otwierający i zamykający płytę. Utwory z Detoxa są może nie wycyzelowane, ale z pewnością dopracowane, tym bardziej dziwne to że zespół ukończył pracę nad płytą w niecałe trzy dni (!). Podsumowujac, znakomita płyta, pomnik Dżem i Ryśka Riedla, którego głos zarówno w ostrych rockowych utworach jak i pełnych dramatyzmu balladach brzmiał równie przejmująco, autentycznie i zarazem wiarygodnie. Wielka klasa.

Roxette - Joyride

Ten album był pierwszym jaki słuchałem niegdyś z winylu i stał się moją pierwszą kupioną płytą kompaktową. Oczywiście każdy zna zespół i większość hitów z tego albumu które pozostaną chyba nieśmiertelne. Muzyka zmieniła się dość znacznie w porównaniu do poprzednich płyt, wcześniej było to takie bardziej (lub mniej) ambitne disco z gitarowymi zapędami. Wprawny słuchacz zauważy, że ostatni kawałek Listen to Your Heart z poprzedniej płyty Look Sharp!, wyznacza już nowy kierunek muzyki w jaki zmierza kapela. Tak więc na Joyride mamy pop-rock ale z już zaznaczającą się coraz bardziej przewagą gitar (rodzimy zespół Pera Gessle; Gyllene Tider to skandynawski rock w czystej postaci). Kolejny raz zespół osiągnął złoty środek pomiędzy kompozycją a tekstem (choć te czasem nie są górnolotne ;) Kawałki są treściwe, nie przekraczają 5 minut i przy tym bardzo zróżnicowane choć z przewagą dynamiczniejszych gitarowych. Tak więc miłośnicy progresywnego, kilkudziesięciu-minutowego smażenia mogą poczuć niedosyt ;) To na tej płycie słychać nareszcie fantastycznego gitarzystę zespołu Jonasa Isacssona (wg mnie bardzo niedocenianego), który na wcześniejszych płytach pozostawał troszkę w cieniu. Tytułowy kawałek choć muzycznie nie jest zły... tekstowo może zrazić bardziej ambitnych słuchaczy, no ale to w końcu żadna (wydawać by się mogło) ambitna muzyka ;) Dalej mamy Hotblooded i tu już pierwsze zaskoczenie, bardzo ostry, niemal hard-rockowy numer, mocny wokal Marie Fredriksson, proszę bardzo, o to wokalistka pełną gębą potrafiąca wciągnąć słuchacza w swoje emocje. Fading Like a Flower (Every Time You Leave) piękny tekst i kompozycja, jeden z moich ulubionych kawałków, nastrojowa zwrotka kontrastuje z mocnym, gitarowym refrenem. Dalej dość motorycznie zagrany Knockin' on Every Door i następnie kolejny hit Spending My Time. Świetny jest kolejny utwór, I Remember You, nie wiedzieć czemu pominięty na winylu, fenomenalny gitarowy riff i... najlepsza solówka na tej płycie, krótka, ale przypominam że tu nie ma miejsca na popisy. Następny kawałek bardzo spokojny, zagrany na akustycznej gitarze, napisany przez Marie i ponoć jej ulubiony: Watercolours in the Rain... jak dla mnie trochę przynudny ;) The Big L., typowy hicior na listy przebojów, łatwo wpada w ucho ale szybko też nuży. Kolejna piosnka Soul Deep (nie ma jej na winylu), to nowa, gitarowa wersja tego kawałka jaka pojawiła się na pierwszym, zapomnianym albumie grupy Pearls of Passion z 1986 r., jak dla mnie, tu troszku przekombinowali, ale warto się przemęczyć bo dalej czeka: (Do You Get) Excited?, na tym kawałku razem z kolegą testowaliśmy kilka różnych audiofilskich i nie, systemów audio ;) Zaczyna się erotyczno-eterycznym wokalem Marie, plumkającym syntezatorem w tle i nagle atak elektrycznych gitar, świetny test na wokal i dynamikę zestawu. Church of Your Heart, kawałek również pominięty na winylu, śpiewany przez Pera z pięknym w swej prostocie gitarowym riffem. Small Talk, podobnie jak z The Big L., czyli nic odkrywczego. Physical Fascination, ciekawy kawałek, motoryczny podobnie jak Knockin' on Every Door (możliwe że obydwa wywodzą się od siebie), dodam że singlowa wersja z gitarową solówką (dostępna na singlu Fading Like a Flower) jest wg mnie ciekawsza. Things Will Never be the Same w podobnym klimacie jak Fading Like a Flower, z tym że wiodącą rolę odgrywa tu syntezator (oczywiście gitarowa solówka też jest), przyspieszający i porywający w końcówce kawałek. Jeszcze tylko zostało na ukojenie Perfect Day, bardzo ładna ballada i... to tyle. Jak pokażą późniejsze dokonania grupy, czuje się ona zdecydowanie lepiej w konwencji rock-pop niż w czysto popowym, różowym sosie (wystarczy spojrzeć na okładkę Have A Nice Day by już widzieć co mam na myśli). Całe szczęście dla miłośników gitarowego grania kolejne płyty zespołu są równie dobre, a nawet lepsze od Joyride, szczególnie Crash! Boom! Bang!

Ozzy Osbourne - Under Cover

W trakcie jednego z koncertow jakis fan Ozzy’iego rzucil w niego nietoperzem. Ozzy zlapal i myslac, ze to plastikowa atrapa odgryzl mu glowke. Koncert przerwano a artysta odjechal limuzyna do szpitala w celu pobrania odpowiedniej szczepionki mimo, ze glowke odplul. Jezeli znacie reality serial pt. ’Rodzina Ozzy’ to znacie i Ozzy’iego z prywatnej strony. Szurajacy kapciami rozmiekczony dziadek bez wlasnego zdania i kregoslupa. Do tego zaradna zona-manager i dzieci o zblizonym do ojca i prezydenta IQ. Niestety, ten dosc przykry obraz przelozyl sie na plyte ’Under Cover’ zawierajaca nomen omen covery znanych kawalkow z najwyzszej polki. Mamy The Beatles, Lennona, Claptona, Jamesa Browna i wielu innych znanych. Praktycznie co melodia to przeboj. Ozzy ma skrzeczacy glos o niewielkiej skali ale tym razem udalo mu sie przebrnac przez trudnosci i zaspiewal rzesko choc bez zrozumienia tekstu. Dziwne bowiem co jak co ale ’Woman’ Lennona czy ’Working Class Hero’ tegoz powinny byc dla Ozzy’iego zrozumiale. Niestety. Muzyka w tle mimo ze w zamysle heavy jest dziwnie przyjemna i po stronie wrecz relaksowej. Zaskakujaca mieszanaka, ktora jest trudna to zebrania w sensowana calosc. Knot? W pewnym sensie tak. Wielbiciele Ozzy’iego kupia a takze jest szansa, że ze wzgledu na utwory uda sprzedac sie plyte bez wzgledu na nazwisko szansonisty. Rok wydania 2005.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.