Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Roger Waters - The Wall Live In Berlin (DVD)

Pod koniec lat '80 w głowie Rogera watersa zrodził się pomysł wystawienia The Wall. Koncert musiał być duży i robić wrażenie - do miejsc branych pod uwagę należały Wielki Kanion oraz... Sahara. Jednakże w związku z przemianami politycznymi zachodzącymi w Europie, w tym z rozspoczynającym się powoli zjednoczeniem Niemiec nadarzyła się okazja zrobienia Mega-Wall w miejscu, gdzie taki show miałby dodatkowe, symboliczne znaczenie. Wybrano Podsdamer Platz - pas ziemi n iczyjej w czasach Berlińskiego Muru. Zaproszono wielu artystów, wśród których znaleźli się m.in. Van Morrison, Bryan Adams, grupa Scorpions, Sinead O'Connor Joni Mitchell i Paul Carrack. Do tego doszli aktorzy - Albert finney, Tim Curry, Marianne Faithful, Thomas Dolby - oraz Rundfunk Orchestra i orkiestra armii radzieckiej (!). Oprócz tego oczywiście grał "standardowy zespół Watersa znany z jego innych koncertów (kilku z tych muzyków widzimy później na In The Flesh). Od poczatku jednak organizacji koncertu napotykano poważne problemy, z których chyba największym było wycofanie się z przedsiewzięcia Erica Claptona. W trakcie przedstawienia też nie było "różowo", zwłaszcza z powodu dwukrotnego odłączenia prądu... . Nie da się natomiast ukryć, że koncert był duży. Wręcz ogromny. Szacuje się, że prtzybyło nań 360-500 tysięcy ludzi, a była jeszcze przecież transmisja telewizyjna do kilkudziesieciu krajów swiata. A jak wyszło?Tak sobie i to po zastąpieniu zepsutych przez awarie zasilania fragmentów poprzez fragmenty nagrane ponownie dzień później lub fragmentem nagranym dzień wcześniej na próbie (obrazona na watersa O'Connor, której wykonanie "Mother" przerwała pierwsza awaria nie zgodziła się na ponowne nagranie). Dlaczego wyszło słabo? To proste - artyści biorący udział w koncercie z reguły nie dawali sobie rady. I nie chodzi tu tylko o to, że gitarzyści nie byli w stanie dorównać Gilmourowi (co jest oczywiste - w końcu Clapton się nie zjawił), ale o to, że większosć z nich nie do końca radziła sobie z tak w sumie trudnym materiałem lub po prostu pajacowali. I tak np wokal w Another Brick... p2 jest momentami nieznośny, a najśmieszniejszym momentem jest gdy Bryan Adams, udający, że gra na gitarze, nagle ją puszcza i jakby nigdy nic przysuwa sobie mikrofon. Potem z powrotem chwyta gitarę i udaje dalej. PO CO TO?!!!! Wymieniłem najwieksze niedociagnięcia, a mniejszych było co nie miara. Ale oczywiście były też plusy - dyrygowana przez Kamena orkiestra grała fajnie, podobnie jak "klawiszowcy" czy perkusista Graham Broad (choć tez raz się porządnie pomylił). No i Thomas Dolby w roli nauczyciela - to było coś :) . Krótko mówiac koncert taki sobie. Czy warto obejrzeć? ja nie żałuję.

Beastie Boys - check your head

To zdecydowanie najlepsza ich plyta, album na ktorym mogli zakonczyc i oszczedzic wielu rozczarowan. A ile wspomnien mlodosci! Mieszanina funku i rapu, punk rocka i hip-hopu. Pelna energi i najlepszego klimatu wspanialych wczesnych 90-tych. Srodkowa i najlepsza z trylogii: Paul's Boutique, Check Your Head, Ill Communication. Jak bym mial wybrac tylko jedna plyte hip-hopowa i wyrzucic reszte (moze i tak kiedys zrobie) to zatrzymalbym tylko Check Your Head. Polecam nawet przeciwnikom gatunku.

Roger Waters - Flickering Flame

Płyta "The Solo Years Volume I Flickering Flame" została wydana w 2002. roku. Fani, którzy liczyli na nowy album srodze się zawiedli - Flickering Flame jest to po prostu składanka plus dwa dema - "Flickering Flame" oraz "Lost Boys Calling". Znajdziemy tu takze "Knockin' on Heaven's Door Dylana oraz rzadkie "Towers of Faith". Z wymienionych najciekawszy jest chyba pierwszy utwór - mocno jeszcze niedopracowany i z bardzo marnym wokalem, ale za to bardzo przyjemny w odbiorze. Na "Lost Boys Calling" natomiast Waters zawodzi tak, że już nawet nie jest pocieszny - brzmi to po prostu źle. Do tego "Towers of Faith" mnie osobiście niezbyt się podoba, co razem buduje niezbyt korzystny obraz płyty. Przede wszystkim nasuwa się pytanie PO CO?! Chyba tylko po kasę, bo wystarczyłoby wydać singiel z trzema czy czterema trackami i efekt byłby taki sam. Bo poza wymienionymi utworami na płycie znajdują się dobrze znane piosenki z solowych albumów, przy czym kilku mi wyraźnie brakuje, a można by je wstawić w miejsce kilku, które spokojnie można pominąć. Ale to tylko moje zdanie. Według mnie FF to płyta wydana trochę bez sensu. I nie zmieni tej opinii nawet fajna książeczka z tekstami oraz wyjaśnieniem tego, co tak wstrząsnęło Watersem, ze aż napisał The Wall :). Fajne, ale mogło spokojnie pojawić się na okładce singla... .Wiem, wiem, zaczynam być nudny więc na tym poprzestanę. P.S. Minęło juz 5 lat - gdzie Volume II ?!!! :)))

Roger Waters - In the Flesh

In the Flesh to, jeśli nie liczyć opery Ca Ira, ostatnia jak dotychczas płyta Watersa. Zawiera ona nagrania live z jednego ze stosunkowo niedawnych tourów artysty. Koncert zaczyna się mocnym wejściem w postaci tytułowego "in the Flesh", które bardzo zaostrza apetyt, a przy tym wywołuje pozytywne nastawienie - od razu widać, że nie jest źle. Dalej mamy również fantastyczne wykonanie "Another Brick.." oraz po prostu fenomenalnie zagrane "Mother". Od tego momentu jest już różnie, raz lepiej, raz gorzej. Gorzej o tyle, że po prostu w niektórych piosenkach czegoś brakuje (hmm... może jakiegoś Gilmoura z gitarą?), mimo iż nic w zasadzie ewidentnie nie razi. Mnie osobiście również nie do końca pasuje wokal Doyle'a Bramhall'a II - kwestia gustu. Wiekszość solówek gitarowych gra wspomniany Doyle Bramhall II. Gra dobrze, ale czasami odnosi się wrażenie, że bardzo stara się skopiować oryginał, tlko mu nie do końca wychopdzi. Ponadto jest tu masa popisów z szybkim "bieganiem" palcami po gryfie tam i z powrotem, które są byc moze efektowne, ale wciaż uważam, ze Gilmour gra wolniej, ale po prostu ładniej. Drugi z gitarzystów - Snowy White - ma z kolei bardzo podobny styl do Davida Gilmoura, co sprawia, że partie grane przez niego jakoś bardziej pasują do całosci, Snowy gra po prostu fajnie. Nie stara się być przesadnie oryginalny, z korzyścią - chyba - dla tego, co gra. Na płycie jest kilka momentów, które zaskakują - czy na plus, czy na minus - rzecz gustu. Należy tu wymienić "Whish You Were Here" zagrane na gitarze elektrycznej (Doyle) z akustyczną (Snowy), "Comfortably Numb" z solówką na dwie gitary (na zmianę) oraz Dogs, kiedy to Waters z gitarzystami idą... grać w karty (!). Taki teatr, który jednych wkurza, a dla innych jest właśnie tym, co w Watersie cenią i lubią. Najciekawszym natomiast - według mnie - momentem na całej płycie jest fantastyczna solówka w Money, a raczej ta jej część, którą gra Andy Fairweather-Low. Andy rzadko udziela się solowo na gitarze (w wielu utworach gra zresztą na basie), ale dla samej tej solówki warto mieć tą płytę. Kolejny popis tego muzyka to solo na gitarze akustycznej w "Each Small Candle" już przy końcu drugiej płyty. SUPER!!! Coś jeszcze? A i owszem - perkusista grający z Watersem jest świetny. Naprawde robi duże wrażenie. Podobnie jak Andy Wallace na klawiszach i Jon Carin na... wielu różnych rzeczach :). Słowie muzycy naprawdę klasowi. A teraz minusy. Jak już wspomniełem - czasem brakuje floydowej magii, co jest w sumie oczywiste, ale jednak pozostaje niedosyt. Najgorszy jest jednak PLAYBACK (!). W utworze "Every Stranger's Eyes" od "From where I Stand" wokal jest według mnie (zresztą nie tylko) z playbacku - jest tak identyczny z oryginałem i tak różny od głosu, który Roger prezentuje przez cały koncert, ze aż kłuje w uszy. Na usprawiedliwienie można powiedzieć, że Waters po prostu nie jest już w stanie tego zaśpiewać (w zasadzie nigdy tak do końca nie był :) ), ale mógłby przynajmniej nie udawać, że śpiewa. Chórek dziecięcy czy pewne dialogi lub śmiech poprzedzające niektóre piosenki też leciały z playbacku i nie ma w tym nic dziwnego - jest to rzecz praktycznie nie do zrobienia na żywo, więc nikt o to nie ma pretensji. Tu też mógłby się cofnąć i nie ukrywać, ze po prostu inaczej się nie da. Dla mnie ogromny minus. Zresztą Andy robi, co moze, ale bez Claptona ten utwór nie jest już tak dobry i w sumie mogłoby go wogóle nie być... Ale mimo to koncert warto kupić, bo momentami jest wspaniały. Zwłaszcza polecam DVD, bo wtedy jest pełna jasność kto co gra i wogóle co się dzieje :)

Ayo - Joyful

Muzyczna mieszanka - blues, muzyka cygańska i inne. Na tej płycie nie ma dużej ilości dźwięku. Wokal Ayo na pierwszym miejscu. Przede wszystkim jednak muzyka jest bardzo autentyczna. Ta płyta nie była nagrana dla kasy albo dla udowodnienia, że autorka jest genialna! Przy odpowiednim nastawieniu może pomóc w zrozumieniu głębin kobiecej duszy.

Norah Jones - Feels Like Home

Ostatnio doszedłem do wniosku, że w muzyce poszukuję autentyczności. Artysta ma się zaangażować całym sobą i pokazać światu coś głębokiego. U Nory nic takiego nie znalazłem. Śpiewa bardziej w stylu "do kotleta", a wszystkie utwory są podobne do siebie. W tle zazwyczaj "plumkanie". Jako nieintruzywny wypełniacz ciszy płyta wypada zapewne znakomicie, nie jest to jednak muzyka, która przemawiałaby do mojej duszy. W przeciwieństwie np. do Cassandry Wilson, która niby gra to samo i jest komercyjna. Płytę przesłuchałem ok. 2 razy, może jej geniusz ujawnia się później? Acha, płytę kupiłem w boksie razem z "Come Away With Me", tej drugiej jednak mój odtwarzacz nie widzi (Copy Controlled)...

Myslovitz - Korova Milky Bar

Pod tym oryginalnym tytulem kryje sie muzyka z dzialu 'indi'. Poczatek jest nieco niewyrazny i takie otwarcie moze zrazic przypadkowego sluchajacego. Jako numer 3. dostajemy jednak Sound of Solitude i humory poprawiaja sie zdecydowanie. Jest swietna melodia i wlasciwa aranzacja - nie za pretensjonalnie, prosto ale i z gracja. Generalnie Myslovic ma swietne i rzadkie u naszych wykonwcow wyczucie ladnej melodii oraz chlopcy wola wyraznie zagrac cos ponizej swych mozliwosci ale za to porzadnie. To sie chwali. Wybujale ambicje w polaczeniu z brakami techniki czesto koncza sie tragedia. Plyta cmi sie lagodnie a nieco ostrzejsze numery typu Acidland pachna jak Oasis co jest oczywiscie komplementem. Myslovitz robi zreszta caly czas wrazenie wymoczkowate i wyraznie nie adresuje swej muzyki do stadionow a raczej do pokoiku maturzysty. Na szczescie milion maturzystow jest w stanie zapelnic stadion i na to Myslovitz zasluguje. Swietne, dosc proste granie z gora jednym efektem na raz. Angielszczyzna dosc zrozumiala choc niektore slowka brane sa cala niezgrabnoscia polskiego gardla. ;-) Fajna rzecz. Myslovitz zdobyli sobie ogromny polski rynek ale slyszalem ostatnio, ze zawiesili dzialalnosc. Jezeli dlatego, ze nie robia swiatowej kariery to nie warto sie poddawac. Granie dla 35 mln ludzi to takze cos a i na kawalek chlebka z maselkiem starczy. Moze zas kiedys ktos zauwazy, ze graja na swiatowym poziomie.

Getz/Gilberto - Getz/Gilberto

Choć bossa nova to nie to mój rodzaj muzyki tymniemniej płyta napewno spodoba się szerokiemu gronu słuchaczy. Jest łatwa w odbiorze, wpada w ucho, zawiera nieśmiertelne standardy. Ładna nostalgiczna okładka plus wkładka utrzymana w tonie tych lat. Za to wszystko zapłacisz w Media & Markt 20+ zł.

Metallica - St Anger

dziwna,masterka moim zdaniem.strasznie czderska plyta i techniki nie brakuje

Roger Waters - The Pros And Cons Of Hitch Hiking

Według krytyków najlepsza, według mnie najsłabsza płyta Watersa. Brakuje przede wszystkim "prawdziwie watersowskich" tekstów - tematyka płyty jest w sumie dość płytka, choc muzyka wskazywałaby raczej na opowieść o dniu zagłady. Chyba nie bardzo to jednak do siebie pasuje. Z całej płyty najbardziej zapada w pamięć Every Stranger's Eyes, która jakby nieco odbiega poziomem od reszty (in plus oczywiście). Muzycznie płyta jest całkiem fajna, zwłaszcza pięknie wplecione w całość partie gitarowe w wykonaniu Claptona robią wrazenie. I to chyba tyle. Nie jest to gniot, ale do wielkości też daleka droga. Warto posłuchać, ale zachwytu raczej nie będzie.

Getz/Gilberto - Getz/Gilberto

Klasyczna plyta o wielu poziomach mozliwego odbioru. Delikatne i genialne bossa-novy, Stan Getz dmucha w saksofon tenorowy, na strunach gitary i wokalu Joao Gilbero, na pianinku Antonio Carlos Jobim a podspiewuje kuchenna zona - Astrud Gilberto. Znane piosnki - 'The Girl From Ipanema', 'Corcovado' i inne. Plyta ma urok ale i pewne napiecie. Getz nie lubil nagrywac, wspolpracowac, byc 'na czas'. Tu na dodatek przyszlo mu uprawiac komerche bo moda na brazyliska muzyke jako odtrutke na rany wojny byla w koncu tylko moda a artysci brazylijscy 'pol-artystami' lub amatorami jak 'kuchenna zona' Gilberto. Stad saksofon czasami jest 'poirytowany' ale jednoczesnie pelen finezji i zaciecia emocjonalnego. Znawcy saksofonu jazzowego, do ktorych sie nie zaliczam uwazaja, ze na tej prostej plycie Stan Getz wzniosl sie na szczyty i osiagnal rzadka rownowage formy i tresci. W wersji remasterowanej dzwiek jest znakomity a przeciez plyte nagrano 18 i 19 marca roku panskiego 1963 - The Beatles rodzili sie wlasnie. Jedno z takich nagran, ktore lubie posluchac kiedy moja zona czyta ksiazke - ona czyta a ja patrze na nia i jest jak w raju. :-)

Kodo - Mondo Head

muzyka z gatunku trudnego do zakwalifikowania - najbliżej i najlepiej pasuje tu termin "world music". Z tego co mi wiadomo Kodo to grupa bębniarzy japońskich, na tej płycie wspieranych gośćmi z całego świata. słucha sie tego bardzo przyjemnie i bez nudy, zapewne dzięki dużemu zróznicowaniu stylów, tempa, aranżacji.

Anna Maria Jopek - Barefoot

Wdług mnie najlepsza płyta AMJ, zróżnicowana, ciekawa, nieprzekombinowana. Niesamowity klimat, mnóstwo smaczków a jednocześnie dość łatwa do słuchania. Zaczynając przygodę z AMJ warto najpierw sięgnąć właśnie po tą płytę i to dokładnie tą a nie "bosa"

Bob Dylan - Modern Times

Mistrz w dobrej formie kompozytorsko-wokalnej; Modern Times to płyta dla fanów Dylana z ostatnich lat: stonowane, ale nie pozbawione uroku staromodne granie. Mamy tutaj country, bluesa, rockabilly - słowem wszystko w jednym, ale dla tych, którzy wiedzą. Starzy fani i tak kupią bez zmrużenia oka, a nowych - no cóż niestety nie przybędzie. Ale może to i dobrze kto wie?

Mick Jagger - Primitive Cool

Chciałbym tu ogólnie zrecenzować pana Micka Jaggera. Kiedyś - jako 20 latek śpiewał, że trzeba się buntować przeciwko porządkowi na świecie, żyć pełną piersią, krótko ale ostro, że nie wierzy się temu, co mówią ludzie po 40stce (czy ile on tam se wymyślił ten wiek). A dziś spójrzmy na tegoż pana - przyjmuje tytuł arystkoraty,ma swoich prawników, ochronę - ma ponad 60 latek a udaje młodziana, wciąż śpiewa o tym samym, nie jest wcale oryginalny - zaprzecza swoim zachowaniem samemu sobie i temu, co tak lansował kilka dziesiątek lat temu jako młodzianin. Ten człowiek jest archetypem tego, co tak wyśmiewał wiele lat temu. Szkoda gadać na tego pawiana. Pozatym jego muza jest do bani - to moje prywatne odczucie, nie ma w niej niczego, co mogłoby mnie zachwycić

Metallica - St Anger

Szajs - po prostu komercyjny szajs. Kolesie z metaliki już dawno mają pusto w głowach jesli chodzi o pomysły na muzę ale byle jeszcze zarobić, byle jeszcze zarobić.... radzę nazwać nowym tytułem tę płytę - "St Gówno". Rzygać mi się chce gdy oglądam Hetfielda w hiphopowej czepeczce skręcającego się przed mikrofonem jakby śpiewał niewiadomo jak zajebisty kawałek. Nigdy nie przesłuchałem tego albumu w całości - poprostu nie mogłem, to jest mocniejsze ode mnie - nie mogę ścierpieć jak stare pryki żeby utrzymać się na topie szukają swojego miejsca wśród takiego syfu jak Linkin PArk Korn itd - bo do twórczości tych kapel podobna jest ta płyta. Nigdy nie lubiłem metaliki , dla mnie to zawsze była komercja (z ich sztandarowym Nothing else matter, który podoba się każdemu który na muzie się nie zna), ale teraz już naprawdę przegieli pałę. A tłumaczenie jednego z poprzedzających mnie recenzentów, że to "St Anger to najcięższy kawałek który dają w radiu" - ja nie słyszałem jeszcze w polskich komercyjnych stacjach poważnej, ciężkiej muzy - za wyjątkiem nocnych audycji w trójce - więc ta opinia jest trochę nie na miejscu.

Maanam - "Róża"

Przebojowa płyta Maanamu z połowy lat dziewięćdziesiątych która nawiązała klasą może nie do kultowego (to wyświechtane mocno hasło jest tu jak najbardziej uzasadnione) "Nocnego Patrolu", ale z pewnością do debiutu czy płyty "O!". Sądzac po repertuarze możnaby pomyśleć że to jakiś zestaw "Best of...". Kora powiedziała kiedyś o Marku Jackowskim, że jest to facet, któremu muzyka po prostu spływa z palców i na tej płycie słychać to nad wyraz dobitnie. Materiał kompozytorski jest pierwszej maanamowej próby, każdy utwór to hit, jak dla mnie jedynym zgrzytem jest przesłodzony utwór tytułowy. Repertuar jest urozmaicony, oprócz typowych rockandrollowych, zagranych z charakteryczną werwą i motoryką (sekcja!) utworów jak "Wieje piaskiem od strony wojny", "Nic dwa razy" czy "Mówię do Ciebie coś" są też refleksyjne utwory np. "Słońce jest okiem Boga" przypominający "Jestem kobietą" z "Night Patrol", "Zapatrzenie" czy "List". Wreszcie, "Kocham i nienawidzę" czy "Owady podniosły skrzydła do lotu" harmonijnie łączące liryzm i typowo rockową ekspresję. Klasa. Jackowski jako gitarzysta nie dorównuje klasą Jackowskiemu - kompozytorowi, i dlatego usuwa się na drugi plan. Chociaż to może krzywdząca opinia, gitarzystą akompaniującym więcej niż przyzwoitym. Pierwsze skrzypce, pardon pierwszą gitarą gra nieodżałowany Ryszard Olesiński, niesłychanie zdolny muzyk z firmową sygnaturą dźwięku, po prostu facet który urodził się po to żeby grać frapujące partie solowe w utworach M. Jackowskiego i do dziś nie rozumiem dlaczego go tam już nie ma. Olesiński i Maanam to jak puzzle, elementy pasujące do siebie idealnie, obecny gitarowy playmaker jest niestety z innej układanki i dziś nie da się już tego słuchać, ale to na marginesie. Ekspresyjne wokalizy Kory wciąż na b. wysokim poziomie, jej płynne przejścia od liryzmu na granice niemal agresji, drapieżności są godne uznania. Jednym słowem, "Róża" kawał dobrego polskiego rockowego grania, do tego ineresujące teksty p. Olgi Jackowskiej. Muza warta polecenia, wciąż świetnie brzmi.

Pink Floyd - The Final Cut

"The Final Cut" to, jak powszechnie wiadomo, mało lubiany przez fanów album. Moze ze wzgędu na zbyt "teatralny" styl i nieco wyjący wokal watersa, a moze ze względu na całą atmosferę panującą wokół tworzenia tego dzieła. The Final Cut to typowa twórczosć Watersa i bliżej mu do The wall niz do Dark Side of the Moon. Nie jest też z pewnością płytą tak genialną jak druga z wymienionych, ale na pewno nie jest to album słaby. Rozpoczyna się mocnym, efektownym początkiem pięknymi partiami gitary Gilmoura, poprzedzonym bardzo cichym wstepem (mocne uderzenie w zasadzie przychodzi "z nienacka"). Po pierwszych kilku ścieżkach dochodzimy do "Gunner's Dream" - jednej z "perełek" na tym albumie. W tym momencie tempo słabnie i cały album nieco cichnie (Paranoid Eyes), gdy nagle rozlega się potężny wybuch (mogący przestraszyć słuchających i ich sąsiadów). Chwilę później natrafimy na kontrowersyjną piosenkę "The Fletcher Memorial Home", w której waters przedstawia swoje poglądy na temat co niektórych wpływowych polityków z tamtego okresu. Po niej - dwie piosenki stanowiące właściwie pewną całosć, czyli Southampton Dock i The Final Cut z piękną aranżacją orkiestrową Kamena, podobną do tej z Comfortably Numb. Moim zdaniem jeden z ładniejszych utworów w historii zespołu Pink Floyd. Do końca albumu zostały jeszcze ostre "Not Now John", oraz piękna "Two Suns In The Sunset" na koniec. I jest jeszcze coś - żal, że to już koniec. Wiem, ze narazam się strasznie co niektórym fanom zwłaszcza Gilmoura czy Wrighta, ale uważam, że TFC to jedna z najlepszych płyt Pink Floyd, mnie osobiście podoba się nawet bardziej niż uwielbiane na świecie The Wall. I to chyba by było na tyle. Tematyka płyty może się nie podobać, ale to po prostu bardzo dobry album. Do nowego wydania płyty dodano jeszcze nowy utwór "When The Tigers broke Free". Piosenkę dziwnąi budzacą różne odczucia. Spokojnie mogłoby jej nie byc, ale i nie jest kompletna pomyłką. Czy jest dobra? Ocencie sami...

Roger Waters - Music from The Body

Płyta z soundtrackiem do filmu "The Body", której autorem jest w zasadzie głównie Ron Geesin, a cześć utworów napisana jest wspólnie z Watersem lub przez Watersa. Jednakże np na Allegro predzej znajdziemy ten Albumk jako album Watersa, wiec dodałem go właśnie do tej kategorii. Po pierwszym przesłuchaniu miałem mieszane uczucia, a po drugim i trzecim stwierdzam, że ta płyta to po prostu jazgot i kakofonia. Przez całą płytę wsłuchujemy sie w kontrowersyjną Geesin'owską muzykę opartą na szybkiej mandolinie (?) z innymi instrumentami w tle oraz na wyjątkowo jazgotliwych wokalach w niwktórych utworach. Większosc po prostu kaleczy uszy, o wstydzie przed sąsiadami nie wspominając. Może wspólnie z obrazem prezentuje sie to lepiej, ale solo brzmi po prostu okropnie. Z "wypocin" Geesina znalazłem sobie może jedną ścieżkę, której mogę słuchać z przyjemnoscią reszta to muzyczny 'bełkot". Ten ponury obraz przerywają raz po raz miłe, ciche i spokojne piosenki na gitarę akustyczną i basową (i oczywiście wokal) napisane przez Watersa, które ratują nieco całość dzieła. Wszystkie trzy są bardzo podobne i choć ciężko mówić o jakiejś finezji, słucha sie ich bardzo przyjemnie. Po drugiej odsłonie "Sae shell And Soft Stone" - tym razem instrumentalnej (której ingerencja geesina o dziwo nie zaszkodziła :) ) trafiamy na kolejną piosenkę Watersa, tym razem z perkusją, typowo "floydową". Piosenka ta obudziła we mnie nadzieję, ze moze na tej płycie jest jeszcze coś naprawdę dobrego i... wtedy płyta się skończyła. Widać "Give Birth To A Smile" to taki bonus dla wytrwałych, którzy mimo przeciwieństw losu dotrwali do ostatniej ścieżki. Szkoda, że na całej płycie nie ma jeszcze ze dwóch - trzech tego typu utworów, wtedy ocena na pewno byłaby wyższa, a tak jest 2/5. Tylko...

Roger Waters - Radio K.A.O.S.

Płyta zarówno ciekawa jak i, w przeciwieństwie do wielu innych albumów Watersa (włącznie z The Wall i The Final Cut) całkiem "lekkostrawna". Cała płyta opowiada historię o Billym, którego brat poszedł "siedzieć", a on sam dokonując symulacji ataku atomowego zatrzymał na chwilę cały swiat. Zgadzam się w pełni z poprzednią opinią - moment owego "zatrzymania" - utwór "Four Minutes" jest nieprawdopodobnie przejmujacy, mimo iż nie jest w zasadzie nawet pełnowartościowa piosenką. Może dzięki genialnie budowanej atmosferze oczekiwania na zagładę, która w końcu nie następuje. Reszta płyty diametralnie różni się od Amused To Death czy Pros and Cons - większosc utworów ma szybkie tempo i są to z reguły piosenki dosyć głośne. bardziej zbliżone do klasycznego "watersizmu" jest ostatni utwór - "Tide Is Turning", zresztą bodaj najlepsza piosenka z tej płyty. W całym albunie ciekawe jest to, że autor zdecydował się zmienić sposób pisania muzyki - jest tu stosunkowo mało gitary elektrycznej (nie znajdziemy żadnej solówki typowej dla Floydów), natomiast pojawiają się trąbki - zwłaszcza pod koniec piosenek - jest top element typowy dla muzyki amerykańskiej. Moze to mieć związek z tym, że cała akcja rozgrywa się w Los Angeles, a moze po prostu wynikać z chęci napisania czegoś innego. Niewątpliwa zaletą tej płyty jest to, ze można ją spokojnie włączyć w samochodzie, choc policyjna syreny z pierwszej ścieżki mogą na początku napędzić kierowcy trochę strachu :). Moim zdaniem (i zresztą nie tylko moim) bardzo udany album. Moze nie genialny, ale na pewno bardzo dobry.

Roger Waters - Amused to Death

Ostatni z trzech solowych albumów Watersa jest zdecydowanie najlepszy, choć może nie najbardziej słuchalny. Dlaczego? Dlatego, że wymaga koncentracji i nie może być tłem dla innych czynności. Wynika to z tego, że Amused to death to przede wszystkim teksty, a dopiero potem muzyka. Oczywistym następstwem tego faktu jest też to, że osoby nieznające angielskiego nie bedą raczej zachwycone albumem (bo ile mozna powiedzieć o przyjemności prowadzenia samochodu nie umiejąc go włączyć?!). Muzyka jest tu w zasadzie tłem, co nie znaczy, że jest zła. Kłopot polega na tym, ze jeśli kontrowersyjny wokal Watersa weźmiemy jedynie za jeden z "instrumentów" płyta szybko nas znudzi. To, co mnie o0sobiście podoba sie w albumie, to spójność - cała płyta to w zasadzie jeden wielki utwór - oraz piękne partie gitary elektrycznej idealnie wkomponowane w poszczególne "traki". No i niepowtarzalny "watersowski" klimat troche podobny do tego z "the Final Cut" choć całosć jest mniej "teatralna". Wiem, ze nie kazdy to lubi, a mnie tam się podoba. Spotkałem się też z opinią, ze AtD jest bardzie "floydowa" niż The Final Cut i moze cos w tym jest. Amused to Death to po prostu jedna z tych płyt, która nie przestaje się podobać po trwającym miesiac czy dwa zachwycie. Szczerze polecam wszystkim anglojęzycznym fanom rocka progresywnego.

Madeleine Peyroux - Half the perfect world

Moja kolejna płytka Madeleine jak zwykle kupiona na przecenie w media markcie...nie tylko cena atrakcyjna(30zł) to i jak zawsze atrakcyjna zawartość w sumie 12 kawałków. Madeleine spiewa kawałki Leonarda cohena,Jonny Mithella,a nawet Charlesa Cheplina!

Horner James - Braveheart

Dudy grają, a Duda to bywa wybitnie dobry Gracz.

Madeleine Peyroux - Careless Love

Jak napisał kolega powyżej dziewczyna zbiera baty od krytyków z lewa i prawa.Ja równiez ich głęboko pieprzę.Na trop tej pani naprowadziło mnie jedno nagranie w MP3 które podesłał mi jeden z kolegów ..wogóle nie audiofil. Poszłem do Media Marktu i ku mojemu mega-pozytywnemu zdziwieniu płytke kupiłem za 23zł bo była akurat jakaś promocja. Słucham godzinami rewelacja polecam kazdemu ..płytka podoba sie mojej skrajnie negatywnie nastwionej do audio żonie. Jako kobieta Madeleine dla mnie na szóstke z plusem!




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.