Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Springsteen Bruc - Born in the U.S.A

Plyta bardzo znana by nie powiedziec slawna. Plyta, ktora tkwi gleboko w swiadomosci wielu ale jednoczesnie wiele hitow z jej listy obecnosci nie jest czesto granych. Ba, caly Bruce nie jest chetnie eksploatowany na falach eteru. Dlaczego? Odpowiedz jest trudna. Wielu zapamietalych fanow Bossa nie lubi tej plyty, jest zbyt komercyjna, zbyt czeladnicza, zbyt rzemieslnicza i obliczona na sukces. Bruce Springsteen mial juz w tym momencie gigantyczne doswiadcznie i mogl je wyorzystac dla dokonania skoku na kase. I zrobil to. Mamy plyta latwa w sluchaniu i zawierajaca wiele hitow. Sek w tym, ze trudno sie odczepic od mysli o rutynie, pisaniu pod sluchacza i graniu bieglosca a nie sercem. Do tego jest dysonans kontekstu faceta, ktory zrobil miliony na piosenkach, jest uosobieniem mitu o amerykanskim marzeniu a spiewa o malym miasteczku bez przyszlosci. Moze ow sukces to niedomowienie, ktore sami sobie mozemy dopowiedziec - jest to plyta o sukcesie. Ale nie. To jest za daleko idace bo przeciez Boss to prostak. Jak tu wyjsc z takiej pokreconej sytuacji? Fani mowia olac to. Przypadkowym sluchaczom plyta sie podoba. Z dobrych rzeczy niewatpliwie jest ciekawa gra E-street bandu. Takze mila uchu melodyka i lapiace za serce teksty z marginesem do wlasnych interpretacji. Minusem jest nieszczerosc tej plyty oraz ciezkie spiewanie Bossa. On zreszta zawsze spiewa z nieskrywanym wysilkiem ale tu jakos to nie pasuje. Mistrz rzemiosla a takie meki. Wyuczone? ;-) Plyta, ktora kupicie, posluchacie, polubicie i.. odstawicie na swiete nigdy na polke. Boss potrafi lepiej, naprawde.

Cat Stevens (Yusuf Islam) - An Other Cup

Cos z Cata Stevensa bylo niemal obowiazkowa pozycja w kazdje plytotece lat 70-tych, szczegolnie wsrod rozgoraczkowanych nastolatek. Bylo-minelo ale ktoz nie zna przynajmniej kilku podstawowych piosenek Mistrza? Warto i dzis miec jego GH no bo talent kompozytorski byl, glos oryginalny, cieply i stylowy. Cat Stevens milczal przez 30 lat dorobiwszy sie w tym czasie islamskiej religii, islamskiej zony, islamskich dzieci i islamskich przyjaciol. Kiedy po latach zapragnal powrocic do USA robiono mu wielkie trudnosci i wcale nie w ramach reklamy. No ale wrocil i nagral plyte 'An Other Cup'. Plyta sprzedaje sie srednio bo artysta YUSUF wykaligrafowany na okladce nie jest powszechnie znany no i nie moze byc takze pamietany. Tymczasem plyta jest bezbolesnym przedluzeniem dzialan sprzed 30 lat. Jest hippisowska, akustyczna, melodyjna, dotyka spraw nieba i ziemi i to w nieco podnioslych slowach. W piosenkarstwie jednak lekka egzaltacja i upust nieco naiwnym wizjom uchodzi. Sztandarowy przyklad - 'Imagine' Lennona. Yusuf czyli Cat robi to samo. Robi z wdziekiem i sensem. Jezeli zapomnimy na chwile o konflikcie 2 religii, jezeli przyjmiemy jego wyspiewywanie o pokoju za dobra monete a nie propagowanie islamu to spokojnie skonsumujemy to znakomite muzycznie danie. Informacja we wkladce plyty nie jest zbyt jasna ale przynajmniej 2 nazwiska sa warte wspomnienia - Youssou N'Dour i studyjny-sesyjny geniusz gitary John Themis. To jakas gwarancja przemieniania srebra w zloto. I faktycznie plyta lsni. Jest kilka znakomitych piosenek, inne sa bardzo solidne. Prawie historyczne wymagania wypelnienia plyty kilkunastoma szlagierami sa tu spelnione. Do ozdoby mamy troche oszczednie dafkowanych smaczkow - arabski, country, hippie, jazz. Mimo wokalu na pierwszym i wysunietym planie jest takze nieco deciakow, orkiestracji czy wrecz filmowych akcentow. No niezla rzecz jednym slowem. Gdyby czlowiek jeszcze nadal nazywal sie Cat Stevens bylby to pewnie Wielki Come Back. A tak tylko dobra plyta dobrego czlowieka.

Linkin Park - Reanimation

Płyta zawiera większość remixów utworów z "Hybrid Theory" tworzonych przy współpracy z masą innych artystów. Kiedy kupowałem płytę, nie byłem przekonany co do tego co na niej znajdę ( miałem podejście że to pomysł zespołu na zarobienie dodatkowej kasy nie przemęczając się ). Po przesłuchaniu płyta bardzo mi się spodobała. Każdy utwór jest przedstawiony w zupełnie inny sposób, widać że chłopaki z Linkina się napracowali. Składa się z 20 kawałków przerywanych wstawkami z rozmowami.

Springsteen Bruc - Born in the U.S.A

Czas na krwisty stek z frytkami gęsto polany keczupem, czas na podróż 66-stką w rozklekotanym pickup'ie, czas na sen w przyczepie postawionej prosto na gorącym piasku przy drodze... Witaminom, katalizatorom i klimatyzacji mówimy adios. Czas na Bruc'a. Czas na proste, żeby nie powiedzieć proletariackie, brzmienia prosto z lat 80 (to ostatnia dekada, gdzie napisano coś oryginalnego w muzyce pop). Cztery gwiazdki za naturalność w postaci brudu, potu i naiwnych marzeń wyciekających z tej płyty. Piąta gwiazda to oczywiście Bruc. Zabieracie się na ten pociąg albo nie. Melua została na peronie ze swoimi przepłaconym porcelanowym głosikiem - naiwność Bruca ma brudne oblicze. Ja wsiadłem.

Doyle Bramhall II - Welcome

Doyle Bramhall II to stosunkowo mało popularny w Polsce gitarzysta i kompozytor z Texasu. Na poczatku lat '90 grał w zespole Arc Angels, który jednak szybko się rozpadł. Wydana w 2001. roku Welcome to trzecia solowa płyta Doyl'a, zdaniem AllMusicGuide najsłabsza. Doyle Bramhall gra muzykę zaliczaną do bluesa, blues-rocka czy R&B. Na płycie znajdziemy 12 różnorodnych utworów. Wśród nich są takie, do których wraca się często i z przyjemnością oraz takie, o których raczej szybko się zapomina, bo po prostu są przeciętne i mało wciągające. Jako, ze Doyle to bardzo dobry gitarzysta, na płycie znajdziemy dużo gitary (elektrycznej) w przeróżnych odsłonach i to właśnie bogactwo brzmień tego instrumentu jest głównym atutem albumu. Ogólnie płyty słucha się z przyjemnością, choć czasami korci mnie, żeby nacisnąć skip, co też i wtedy czynię. Podstawowy zarzut wobec niektórych utworów to monotonia połączona z pewna jazgotliwością. Nie chodzi bynajmniej o to, że za głośno czy za ostro (osobiście lubię też jak gitarzysta "da czadu"), razcej o brak pewnego piękna, melodyjności czy zwyczajnie polotu. W innych piosenkach wszystko to już jest i tych słucha się super. Mnie osobiście najbardziej podobają się "so you want it to rain", "Thin dream" i "Cry". I choćby dla tych piosenek cieszę się, że mam ten album. W sumie polecam, zwłaszcza, że na allegro cena nie zwala z nóg.

Moody Blues - Long Distance Voyager

Dla lamerow - wbrew nazwie zespolu plyta nie ma nic wspolnego z bluesem. Jezeli szukamy okolic to bedzie to Roxy Music, ELO, Cock Robin, Yes - i to w wydaniu z lat 70-tych. Wprawdzie plyta jest z roku 1981 ale gleboko osadzona w tradycji najlepszego grania post-beatlesowskiego. Moody Blues sypal plytami jak z rekawa i 'Long Distance Voyager' jest gdzies posrodku dlugiej listy ale takze konczy okres swietnosci zespolu. Czy jest to ich najlepsza plyta? Nie znam wszystkich ale na ile sie zorientowalem sluchajac innych dokonan Long Distance Voyager jest pikiem twoczosci. Czy jest to plyta z tematem? Tak. Niebieska okladka z XIX-wieczna rycina przedstawia teatrzyk kukielkowy i widzow w plenerach wiktorianskiej Anglii. Po kilkunastu rzutach oka na okladke nagle zauwazamy na niebie niewielkich rozmiarow obiekt latajacy najwyrazniej z wyzszej niz wiktorianska cywilizacji - jakies UFO czy co?! Teksty piosenek zmagaja sie z problemem przemijania, przeszlosci i przyszlosci. Milosc ma tylko czas przyszly, mamy w rece 22.000 dni i nocy (jak przypomina tytul jednej z piosenek). Zatem jest to plyta z koncepcja podobna do 'Time' ELO. Co z muzyka? Jest to jedna z najlepiej sluchajacych sie plyt jakie znam. Trudno sie oprzec fantastycznym melodiom i urodzie calosci. Do tego dobre wokale, gitara podporzadkowana calosci, slowki gora na 16 taktow, delikatna elektronika (Patrik Moraz!) i urozmaicenie. Po kilku naprawde doskonalych piosenkach 'tradycynych' na koniec mamy wodewilowe zakonczenie w rytmie walczyka i ostry, rockowy kawalek na deser. Melodie, och, melodie - posluchajcie chocby utwou 'Nervous', ktory wbrew nazwie jest przywieziony wprost z lak anielskich. Cudo i oaza piekna i spokoju. Aranzacje choc klasyczne to zrobione ze smakiem. Klasyczne? No tak, to jest klasyk!

Susanne Vega - Nine Objects of Desire

Susanne Vega to ‘Luka’ – oczywiscie nie doslownie ale ktoz nie zna ‘My name is Luka..’ itd. W latach 80-tych nastapilo odrodzenie tzw piosenki autorskiej nawiazujacej do stylu folk i Susanne Vega byla przy owych odrodzinach. ‘Nine Objects of Desire’ pochodzi z roku 1996 i jest swiadectwem profesjonalizmu SV. Glos jaki ma kazdy widzi – skromne, autorskie spiewanie. Wazna jest natomiast skaza melancholii i szarego, deszczowego New Yorku. Aranzacje sa skrojone skromnie ale i ciekawie. Sporo rozmaitych brzmien ale bez rozmachu Wielkich Tego Swiata. Plyty slucha sie doskonale bo 12 bardzo krotkich piosenek (zadna nie wiecej niz 4 minuty!) jest na niezwykle wyrownanym poziomie, wysokim poziomie. Tlo muzyczne to naturalne, klasyczne instrumenty rockowe z odrobina elektroniki (tylko momentami). Ma sie wrazenie polakustycznego koncertowania. Teksty sa ciekawe (np. 'Stockings') i nie przedobrzone. Znakomita pozycja dla obawiajacych sie kupic jakis szajs. No szajs at all!

The Twilight Singers - Powder Burns

Gregowi Dulli, zresocjalizowanemu swego czasu obywatelowi, znanego ze swietnego Afgan Whigs, a obecnie frontmana The Twilight (a takze Gutter Twins, ktorego plyta wchodzi 3 marca i swietnie sie zapowiada) .. wyszedl naprawde dobry album. Sporo pozostalo z dawnego AW (zwlaszcza glos), ale generalnie wszystko brzmi jeszcze dojrzalej (od strony muzycznej zwlaszcza), to jedna z tych plyt ktorych melodyjnosc pojawia sie i rosnie z kazdym kolejnym odsluchaniem, co moze byc strata dla nazbyt szybko przerabiajacych kolejne stosy plyt. Material ten bowiem niekoniecznie kazdemu zaraz wpadnie z marszu w ucho, co mnie akurat odpowiada, bo i nie wypadnie rownie szybko, jak wiekszosc 'efektownie' robionych piosenek, ktore juz chwile pozniej brzmia mocno banalnie. Masa inteligentnego (znaczy sie w opozycji do oklepanego 'zwrotka/refren') dosc bogatego w instrumentarium, zroznicowanego grania no i znakomity wokal Dulliego, tu sie nic nie zmienilo, sa tez wyjatkowo dobre teksty...

Rodrigo y Gabriela - Rodrigo y Gabriela

No dobrze, ładne jaja, zabrałem się do napisania opinii. Ale po prostu nie chcę żyć w nieświadomości że ktoś mógłby ich przegapić. To się chyba prometeizm nazywa. Ale do rzeczy, pewnego razu siedzieliśmy w KAiM i tam wicie rozumicie plumkanie i takie tam. Nagle twonk wyjmuje rzeczoną płytkę, zaczynamy słuchać i tak naprawdę można by było przy niej spędzić przy niej następny tydzień, wgniatało w fotel niesamowicie. Czasem piszę się że w jakiejś muzyce jest energia- to co się dzieje na tej płycie można porównywać z energią atomową. Mianowicie pewnien meksykański gitarzysta z kapeli metalowej której nazwa mogła by brzmieć "el slayeros" spotkał gitarzystkę fascynującej się flamenco. Wychodzi z tego niesaomwity koktail. Dwa pudła potrafią zagrać "Oriona" Metalliki i to cholernie dobrze. Jaki jest na to przepis: weż gitarzystkę flamenco i metalowca który jak każdy prawdziwy gitarzysta sięga do blusowej stylistyki. Racze nie można się nudzić. ich koncerty mają tak samo szaloną widownie jak Red Hot Chili Peppers. I naprawdę trudno się dziwić. Na płycie znajduje się parę ich kompozycji o sympatycznych ( Diablo Rojo ) hiszpańskich nazwach i inny klasyk - „Stairway to Heaven” zagrany tak że klękajcie narody. Gabriela jako że inklinacje ma jakie ma świetnie zastępuje pekusję do metalowych zagrywek Rodrigo, a to wszystko na pudełkach. Są wielcy. Polecam. Tutaj specjalne podziękowania dla nieocenionego Wojciecha Manna - jego recenzja nosi wszystko mówiący tytuł: "Dwie gitary i dużo muzyki".

Ottmar Liebert - Nouveau Flamenco

Do zakupu płyty skłonił mnie tytuł, bo nazwisko wykonawcy nic mi nie mówiło. Muzyka na tej płycie to oczywiści przepiękne flamenco gdzie instrumentem wiodącym jest klasyczna gitara. Płyta ta napewno spodoba się wszystkim którzy lubią posłuchać Paco De Lucia. Jak na flamenko przystało muzyka jest pełna dynamizmu, napięcia, wyczekiwania i romantyzmu.

Otomo Yoshihide, Bill Laswell, Yoshigaki Yasuhiro - Soup

Spotkanie sie tytulowego tria weteranow,wiecznych eksperymentatorow, zaowocowalo na tej plycie naprawde dobrym graniem, zgodnie ze stylistyka, a raczej miksem; avantu, new jazzu, noise rocka,... taka muzyczna 'zupa' (album wydany w 2004, zrealizowany w 2003, studio Gok Sound,Tokyo). Wbrew pozorom jednakze, nie mamy tu jedynie zbiorowiska bezladnie porwanych/postrzepionych dzwiekow i jazgotu, jest to bowiem wszystko przyobleczone we wciagajaca, spojna melodie, kuszaca swa innoscia, a takze i surowoscia miejscami. 'Najostrzejszy' jest utwor pierwszy 'duck' z pojawiajacym sie co jakis czas zmiksowanym ludzkim krzykiem w tle (robota laswella, jemu przypadly, oprocz basu, wszelakie efekty). Kolejne skladniki owej zupy, czyli: 'mushroom', 'crab' i 'seaweeds' brzmia juz wyraznie bardziej 'kojaco', z silniejsza koncentracja na dalszych planach, dzwiek nabiera tu wiekszej glebi (zwlaszcza 'seaweeds'), mniej jest 'zgrzytow' na pierwszym planie, wzglednie bardziej 'klasyczne granie'...

Nine Inch Nails - Y34RZ3R0R3MIX3D

Powyzszy album o latwo wpadajacym w ucho tytule :") zanabylem po dlugiej walce z soba samym, w duzej mierze wywniku pewnego znudzenia (takie granie na jedno sluchanie) kolejnymi tworami NIN, duzo lepiej odbieram ostatnie dzialania Ministry, powiedzmy, ze u korzeni obu ekip stal kiedys industrial, ktorego niewiele sie ostalo, albo raczej jest on teraz w wersji mocno lekkostrawnej (zwlaszcza tyczy sie to NIN), spozywczej ? No i tak sobie myslalem nad zakupem, jako ze to zwyczajnie zmiksowana ich ostatnia plyta "Year Zero', ktora juz mam (bo kupuje dla swietego spokoju, no i okladki maja zawsze fajne) i ktora nie jest taka najgorsza, wrecz swietna w porownaniu do badziewnej (takze w sensie nagrania) With Teeth czy Fragile. No ale tak sobie czytam, kto tam maczal paluchy w tych przerobkach i widze, ze sporo ulubionych mord, jak przykladowo: Pirate Robot Midget, Bill Laswell, Fennesz, Kronos Quartet.. i tym sposobem sie przekonalem, zwlaszcza ze najlepsze plyty NIN to w zasadzie te zmiksowane przez kogos innego, IMO, jak przykladowo Further down Spiral przez Coila. Material ten, musze przyznac, jest o klase (dwie ?) lepszy od oryginalu, brzmi duzo ciekawiej, z wieksza glebia, chlopcy tchenli troche polotu/duszy w to wszystko,znakomite granie z kilkoma ledwie wyjatkami (tu wybrzydzam, wszystko swietne), obowiazkowy zakup dla fanow tego typu brzmienia.

Kylie Minogue - The Impossible Princess

Ten wpis popelniam nie po to by gloryfikowac dzialalnosc 'ksiezniczki dyskotekowego popu', a raczej by nieco oddac jej sprawiedliwosci w tym co chciala by byc moze tworzyc, a co ostatecznie czyni. 'The impossible..' byl zalozonym pierwotnie tytulem, jednakoz w wyniku tego iz inna ksiezniczka, tym razem angielska, zmarla (zginela?), zostal on zmieniony, by ostatecznie ukazac sie jako 'Kylie Minogue' i pod takim jest zapewne wylapywalny.Co do samej zawartosci muzycznej, mamy 12, calkiem sensownie zaaranzowanych i zaspiewanych/zanuconych pioseneczek, a przede wszystkim, nie jest to wszystko na przyslowiowe 'jedno kopyto'. Sama plyta, no coz, najuczciwiej byloby ja odniesc do albumu kolezanki po fachu, innej ksiezniczki popu, Madonny i jej "Ray of light', ktory pochodzi z grubsza ze zblizonego okresu, i tu zmiezam do swej puenty. 'The impossible..' jest zwyczajnie na moj gust duzo ciekawszym 'eksperymentem' niz przyjaznie przywitany przez krytyke 'Ray of light', z ta roznica, ze jakos zupelnie i natychmiastowo zapadl sie w cieniu, co mozna brac jako jego dodatkowa zalete, byla to jednakze klapa jesli chodzi o przychody. Szkoda czy tez nie, to nie pozostalo Australijce nic innego niz kontynuacja klepania czysto plastikowych brzmien, vide jej kolejne albumy. Na koniec dodam, ze bohaterka tej recenzji zaskoczyla chociazby takimi utworami jak: Through the years, Too Far czy Limbo.. i nie zeby mnie one poniosly, zwyczajnie niczego zblizonego wczesniej nie grala (pomijajac muzyczne romansowanie z oblesnym Nickiem Cavem)i juz zapewne nie zagra.

The Grassy Knoll - The Grassy Knoll

Ten 'zespol' to w zsadzie project niejakiego Boba Greena (Nowy Jork) preferujacego dlubac w mieszance stylowej, dajacej w efekcie cos na ksztalt Chemical Brothers probujacych grac jazz, chociaz to raczej zle porownanie. TGK to o niebo ciekawsze i ambitniejsze granie, glebiej wciagajace, nawet chyba jest takie okreslenie na ta dosc trudna do sklasyfikowania muzyke, z angielskiego mamy tu slowo ‘Fusion’, czyli brzmieniowe pomieszanie z polataniem ogarniete w niezwykle spojna calosc. Sa tez tacy,ktorzy w TGK slysza ducha saksofonu Parkera wraz z Watersem na klawiszach a nawet dla Hendrixa znalazlo by sie tam miejsce, cos w tym jest. I to wszystko na raz w jednym miejscu i czasie. Warto moze wspomniec, ze Green wspolpracowal swego czasu z Nickiem Sansao (wspolnie wydany album 'Masterwork III'), czyli mozgiem projektow ‘Fear of..’ Public Enemy czy “Daydream..’ Sonic Youth. Sama plyta pochodzaca z 1998 roku, to swietnie zrobiony, zywy i mocny chwilami, transowy ale wyrafinowany zarazem zgrzyt, potrafiacy jednak zlagodzic sie skocznie i przejsc w melancholie. Nie ma tu jednak ani chwili przynudzania, moze zabrzmiec tez poczatkowo dosc bezdusznie,albo sie to komus w pelni spodoba,albo zupelnie podziekuje. Ja naleze do tych pierwszych...

David Gilmour - In Concert DVD

Bardzo ciekawy koncert z dużym udziałem instrumentów akustycznych. Mamy więc kontrabas, wiolonczelę, fortepian, rożek angielski, saksofon, dość duży, jak na Gilmoura, chórek i z reguły dwie akustyczne gitary, przy czym Gilmour czasami przerzuca się na elektryka lub przełącza elektro-akustyka w taki tryb. Wykonania piosenek znanych i mniej znanych niemal perfekcyjne. Koncert bardzo wciagający i trzeba go wiele razy obajrzeć, zeby się znudził (i tak tylko na krótko). Jedynym mankamentem jest dość mocno zszarpany głos Gilmoura, któremu czasami zdarza się cieniutko zapiszczeć :). Gorąco polecam, bo są tu prawdziwe perełki. Np wykonania Coming back to Life czy High Hopes, czy wreszcie Wish You Were Here należą na pewno do najlepszych, jakie słyszałem.

David Gilmour - Remember That Night live DVD

Zapis koncertu z touru promującego płytę On An Island. Koncert odbył się w słynnym Royal Albert Hall i podzielony był na 2 części. W pierwszej po krótkim wstępie możemy zobaczyć na żywo całą wspomnianą płyte, a później największe hity Floydów. Może powiem krótko, żeby nie przynudzać - koncert jest FANTASTYCZNY. Jest to jeden z najlepszych wogóle koncertów, jakie dane mi było obejrzeć. Wspaniali muzycy (Rick Wright, El Magnifico, Steve DiStanislao, Guy Pratt oraz Crosby i Nash jako "chórek" + gościnnie David Bowie, no i oczywiście Gilmour w najwyższej formie stanęli na wysokości zadania. Nie da się opisać - trzeba posłuchac. Koncert jest ekscytujący, wciągający i idealnie dopracowany - po prostu "must have" dla fanów Pink Floyd, a także bardzo wartościowy nabytek dla fanów muzyki rockowej. Po prostu rewelacja!!!

Eric Clapton - Pilgrim

Nie, to nie pomyłka. W nietypowy sposób rozpoczynam, no muszę przecież jakoś usprawiedliwiś rzucającą się w oczy marna gwiazdeczkę. Juz się tlumaczę - jeśli Reptile dałem 3/5, to nie może być inaczej. Czemu? Bo Pilgrim to jest według mnie SŁABA płyta!!! Moze to wydawać się niewiarygodne, biorąc pod uwagę klasę artysty, ale... no właśnie. Płyta zaczyna sie hiciorem My Father's Eyes. Żwawy, wpadajacy w ucho poczatek niestety nie odzwierciedla tego, co następuje później. Bo później mamy niestety jakiś dziwny eksperyment oparty na... orkiestrze! W miajsce tego, czego oczekuje przeciętny fan Claptona (duuużo ekscytującej gitarty, i wciągające, energetyzujące utwory blues-rockowe i rockowe efektownie wymieszane z "chwytajacymi za serce" :) wolniejszymi kawałkami) otrzymujemy piosenki nudne, nieprzyzwoicie rozwleczone z dziwacznymi, jakby niemrawymi solówkami gitarowymi i automatem perkusyjnym wyręczajacym częściowo Stev'a Gadd'a (tylko PO CO???). Nie ma blasku, polotu i Claptonowej "magii" - jest ciągnąca się w nieskończoność płyta, której wysłuchanie na raz jest ogromnym wyzwaniem. Płyta potrafi rozsierdzić nawet, jak jest włożona do kompa jako tło podczas surfowania w necie. Po prostu męęęęęęęęęczy. Strasznie męczy. Dla tych, którzy twierdzą, że Amused to Death Watersa jest nudne polecam jako terapię wstrząsową. Plusy płyty? Da się wyłowić czesto grane live River of Tears czy Going Down Slow, ale porównanie werski studyjnych z koncertowymi wypada dla tych pierwszych katastrofalnie. O ile River of Tears z albumu jest nawet wciągające, o tyle po przesłuchaniu Going Down z koncertu z NY w 1999 roku (z Sanbornem na saksofonie) po prostu sprawia, ze do wersji studyjnej nie chce się wracać. Konkluzja - płyta do oglądania (ładna okładka i nadruk na samym krążku). Do słuchania - NIE!!!

Miles Davis - Kind of Blue

Gdzies wlasnie kolo roku 1959 w USA liczba samochodow zrownala sie z liczba rodzin. Czas wojny zastapil czas dobrobytu, to co bylo 10 lat temu wydawalo sie przestarzale a to co bedzie za lat 10 skrajnie nowoczesne i cool. Ludzie nabrali checi do korzystania z zycia i cieszyli sie wlasnym i oczywistym sukcesm. W muzyce jazzowej bylo podobnie - zwariowane lata 50-te to raczej taniec i zabawa niz sztuka. Nie bylo wazne, ze tworzyli fantastyczni instrumentalisci, wazne, ze swiat sie bawil. Miles Davis i plyta Kind of Blue akcentuja cos innego niz ogolnonarodowy amok. Jest w zyciu miejsce na delikatnosc, relaks, moze i nawet medytacje. Takze jest miejsce na szlachetny jazz. Plyta w zaden sposob nie stoi w opozycji do owczesnego zycia, nie jest protestem czy alternatywa. Dodaje tylko inny pierwiastek. Doskonali muzycy nadali tej propozycji range a takze oczywiste atuty. Lagodne przypomnienie, ze sa i inne twarze zycia. Sluchajac tej plyty pierwszy raz dziwilem sie, ze tak wiele uwagi poswiecono na formowanie poszczegolnych dzwiekow, ich ukladanie w melodie i nadawnie wlasciwego wyrazu. Tu nie ma wiele wspolnego grania w sensie uzyskiwania spojnosci brzmienia. Praktycznie sa to serie podawanych tematow i kolejne improwizacje na ich temat. Jezeli juz jest jakas rownoczesna interakcja instumentow to jest to raczej dialog niz wzajemne wspomaganie. Tu szczegolnie interesujaco wypada fortepian, ktory wpradzie nie ma swej wielkiej chwili ale jakos nawiazuje kontakt z reszta instrumentow wlasnie poprzez muzyczna rozmowe. Plyta jest bardzo latwa w odbiorze. Od biedy mozna ja nawet puscic w tle cieplej kolacji skropinej czerwonym winem. Delikatne, lagodne brzmienie dominuje. Jest w tej muzyce jakas wielkomiejskosc, szyk, styl ale nie tani, raczej intelektualnie bogaty. Przy tym nie czuje sie napuszenia czy snobizmu. Plyta moze i stara ale jest jak oko cyklonu - zawiera brzmienia praktycznie z calego i dzis krecacego sie wiru glownego nurtu jazzu. Kwintesencja muzyki samej w sobie. Bardzo fajna rzecz.

J.J Cale - The Road to Escondido

Dwóch starych kumpli stylu 'laid back' na jednej płycie. Dla boskiego Eryka to spotkanie dało to dużo lepszy efekt, niż poprzednie z BB. Kingiem, a dla nas to dużo fajnych piosenek, sporo luzu, trochę gitar czyli to, co od razu kojarzy się z obydwoma gigantami. JJ Cale wiadomo na stałym poziomie (w przeciwieństwie do Eryka, który czasem lubi wstawić sample i parapety do swych coraz słabszych płyt). Dla mnie minusem jest zbytnie wygładzenie brzmienia, brak bluesowego brudu i ta kliniczność nagrania - ale i tak jest co najmniej dobrze! Fajnie, że Eryk wraca do muzyki (tribute to R.Johnson i ta płyta)

Tangerine Dream - Force Majeure

Była to płyta, która wywarła na mnie największe wrażenie. W tamtym okresie (1979) dostęp do tak egzotycznych tytułów był raczej słaby i po przebiegnięciu dwóch kilometrów z Damą Pik pod pachą do kolegi, króry był posiadaczem gramofonu z dobrą wkładką i pożyczeniu płyty od innego zasiadłem do nagrywania ze słuchawkami na uszach. W telewizji był właśnie jakiś ważny mecz piłkarski, ale płyta zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, że Polska mogła zdobyć mistrzostwo świata a ja bym tego nawet nie zauważył. Szczególnie tytułowe Force Majeure, którego zmienność i momentami barokowe wstawki z syntezatorami brzmiącymi jak klawesyn są urzekające. Ponadto w kolejnym Cloudburst Flight czy Thru Metamorphic Rocks gdzie Froese dał popis gry na gitarze, który wciągnie każdego nawet nie gustującego w muzyce elektronicznej. Szczególnie, że trudno odróżnić momentami gitarę od synteratora. Płyta inna niż wszystkie z tego okresu. Nawet perkusja, która jest ewenementem w ich instrumentarium brzmi bardzo elektronicznie. Tytuł nawiązuje do niemieckich brygad specjalnych, chociaż oznacza też określenie siły wyższej. Płytę polecam każdemu, kto chce poznać inną stronę Tangerin Dream

Potomac Accord - In One-Hundred Years The Prize Will Be Forgotten

Muzyka wprowadzająca w stan zmysłowego szczęścia ze wspaniałym fortepianem w roli głównej, ale jest też dużo rockowego brzmienia i intrygującego, niby spokojnego wokalu. Dość długie i rozbudowane kompozycje, w których powoli budowane jest napięcie i specyficzny nastrój. Muzyka nostalgiczna ale też bardzo dynamiczna, tajemnicza zagrana chwilami z ponadprzeciętnym rozmachem. Jest żywiołowa i szczera. Jest piękna!

Emery Reel - '...For And Acted Upon Through Diversions'

... i jeszcze minimalizm wydawniczy - digipack z szarego kartonu a w środku ? - prawdziwy kolorowy slajd - klisza 11,5 x 7,6 cm ! Taki wyrafinowany kontrast. Jak na płycie - spokój/hałas , wolno/szybko , sucho/soczyście ...

Emery Reel - '...For And Acted Upon Through Diversions'

Niezależne, amerykańskie granie! Cudownie tak zamknąć oczy i udać się do krainy pełnej słońca, zieleni, piękych pejzaży; do krainy wypełnionej powietrzem. Muzyka płynąca zrazu wolno i spokojnie aby po chwili, nabrawszy prędkości i rozmachu, - wybuchnąć pełnym trójwymiarem! Kocham to budowanie napięcia obecne na płycie. I mam łzy szczęścia! Kto szuka muzycznego piękna to tu je znajdzie. Światowa czołówka!

Pink Floyd - Animals

Szczury, krowy i koty. Nie, nie. Cos bardziej oczywistego. Psy, owce i swinie – proste skojarzenie. Rozowy Wiaterek tym razem poszedl oklepana sciezka i dobrze. Podobnie trywialnie potraktowal swa uprzednia tworczosc nie probujac niczego kombinowac a zaczerpnal wielka chochla z tego co zna i potrafi najlepiej. To podejscie oplacilo sie - mamy rzecz przewidywalna. Nie uzywam specjalnie terminu muzyka bo ’Animals’ to cos wiecej. PF skupili sie na nastrojach, klimatach a nie na melodii czy tekstach aczkolwiek te ostatnie wystepuja. Zatem jezeli szukacie muzyki wybierzcie co innego. Ktos uprzednio napisal, ze plyte trzeba odsluchiwac od deski do deski, najlepiej pewnie w ciemnym pokoju. I to sa swiete slowa! Mysle, ze ‘Animals’ trzeba sie nauczyc i kiedy juz sie wie co tam jest to w momencie nadejscia wlasciwego nastroju siegamy sobie po ten krazek i sluchamy. Proste. Zaloze sie o 100 zl, ze wiekszosc wielbicieli tej plyty jest dumna z jej posiadania ale slucha jej tylko raz w roku i to tylko w przestepnym.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.