Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

KYUSS - Sons of Kyuss (1990)

Początkowo Kyuss nazywał się "Sons of Kyuss" i działając pod tą nazwą, wydał jedną EPkę "Sons of Kyuss" w ilości 1000 egzemplarzy na winylu (niektóe źródła podają że 500). Potem oczywiście nastąpiła reedycja tego winyla, jest on obecnie dostępny. Na "Sons of Kyuss" nie grał basista Nick Oliveri, dołączył on po tym wydawnictwie, a przed nagraniem "Wretch". Album czy mini album jak kto woli, zawiera 8 utworów. Część z nich ukazała się potem na "Wretch", część nie (5 traków). Materiał muzyczny jest w klimatach "Wretch", może łagodniejszy, mniej szybki. Płyta zasługuje na uwagę raczej tylko fanów Kyussa i ich pierwszego albumu pod nazwą "Kyuss". Gdy nie było jej reedycji, stanowiła gratkę dla kolekcjonerów wydawnictw legendarnych stoner rockowców.

Bjork - Homogenic (1997)

Trzeci płyta islandzkiej artystki wydana we wrześniu 97'. Tytuł płyty - Homogenic - to wymyślone przez Bjork słowo, niejako połączenie fotogeniczny (fotogenic) i ludzki czy człowiek (homo). Patrząc na okładkę albumy, można jakoś skojarzyć taki tytuł z wymową okładki. W każdym bądź razie, "Homogenic" zawiera dziesiątkę utworów i trwa ponad 40 minut. Muzyka jest już wyraźnie inna niż na poprzednich dwóch wydawnictwach. Płyta ma już jakiś określony styl, jest bardziej emocjonalna, utwory nie są bardzo kontrastowe, nie ma tej wesołości z "Post". Ogólnie jest dużo smyczków, głos Bjork smutnawy, lekko sentymentalny, refleksyjny, przeciągły, skupiony. Materiał muzyczny stanowi zwartą całość. Jest to zdecydowanie już dojrzała płyta islandzkiej artystki. Wg wikipedii: "Sama Björk powiedziała, że muzyka na Homogenic odzwierciedla górzysty, morski, wulkaniczny i lodowcowy krajobraz jej rodzimej Islandii". I coś w tym jest. Szczególnie taka jakaś lodowatość, ale nie obojętność, po prostu smutne emocje, kojarzące się mi z takim akurat klimatem. Jeszcze bardziej będzie to odczuwalne na kolejnym albumie "Vespertine". Na "Homogenic" pojawiają się naprawdę wielkie utwory Bjork. Oczywiście na poprzednich wydawnictwach, również są utwory znane i bardzo popularne,; na 3. płycie są to jednak już utwory dosyć monumentalne, bardzo dojrzałe, dopracowane, przemyślane. Nie ma tu już takich czy innych inspiracji muzycznych, które w jakimś stopniu, wg samej Bjork, oddziaływały na nią przy "Debut" i "Post". Tutaj mamy Bjork "na tacy". Płyta bardzo osobista; "Vespertine" będzie kontynuacją tej stylistyki (w mojej opinii będzie jeszcze bardziej osobista, jeszcze bardziej emocjonalna). Bardzo znanym i pięknym utworem jest "Unravel". Jest to bardzo emocjonalny, wręcz romantyczny kawałek. Pojawiają się też weselsze utwory: Alarm Call, 5 Years. Z kolei numer 9 - Pluto - jest doskonałym pokazem możliwości wokalnych artystki. Na "Homogenic" jest sporo elektroniki, jednak chyba mniej niż na "Post". Ostatnim utworem jest "All is full of Love": piękna kompozycja, nieśpieszna, tajemnicza, niemal metafizyczna czy mistyczna. Coś absolutnie pięknego, nie do opisania. Utwór jest jak modlitwa, coś niesamowitego. Unosi w górę bardzo wysoko. Sprawia że człowiek jest lepszy. Bjork pokazuje na swym trzecim albumie, już nie tylko swą oryginalność, nietuzinkowe możliwości wokalne i niebanalne połączenie elektroniki z instrumentami (co słyszeliśmy na "Debut" i "Post"), ale ogromną wrażliwość, jeszcze większą emocjonalność, dojrzałość artystyczną, kobiecość, poczucie muzyki bardzo osobistej, jednak trafiającej do słuchaczy. Długo by wymieniać walory. Materiał na "Homogenic" jest absolutnie oryginalny. Oczywiście, jak już pisałem we wcześniejszych recenzjach płyt Bjork, jedni jej nie trawią, jedni ją uwielbiają. Uważam że muzyka na "Homogenic" jest piękna. Jest wyrazem wielkiej dojrzałości absolutnie jednej z ważniejszych wokalistek muzycznych kiedykolwiek. Zdecydowanie polecam. Rzadko kiedy mamy do czynienia z tak wielką wrażliwością muzyczną i emocjonalnością przekazu.

Bjork - Debut (1993)

Wszystko jak poprzednio:))))

Bjork - Telegram (1996) [remixy]

Płyta zawiera 10 utworów, będących remixami utworów z "Debut" i "Post". Płyta o tyle jest autorstwa Bjork, o ile jest ona autorką piosenek, natomiast nie zajmowała się obróbką materiału muzycznego. We wkładce do płyty mamy tylko 1 zdanie: "I'd like to thank the 'remixers' and tell them how honoured me and my songs are to have become ingredients of their mixing - desk. Ta. Bjork". Miło:))) Oprócz tych podziękowań są tylko zdjęcia artystki autorstwa Nobuyoshi Araki, utrzymane w kolorystyce niebieskiej. Autorami mixów są następujący 'mixerzy': Lucy, Brodski Quartet, Further over the edge, Dobie's, Deodato, Dillinja, Massey, Mika Vaionio. Pojawia się jeden nowy utwór nie będący mixem: nr. 4: "My spine" - wykonuje go oczywiście Bjork, i Evelyn Glennie. Fantastyczne 'dzwoneczki':))) (informacje o autorstwie mixów zaczerpnąłem z internetu gdyż w oryginale płyty nie ma tych informacji). Kilka sł,ów o muzyce: mixy są zdecydowanie ciekawe. Nie są utrzymane w jakiejś jednej męczącej elektronicznej manierze, wręcz tylko niektóre są typowo elektroniczne. Pojawiają się też nie-elektroniczne instrumenty. Całość nie jest nudna, nie jest to rodzaj mixów który "traci" gdzieś po drodze Bjorkowatość - przeciwnie, artystka jest stale obecna, należy naprawdę przyznać, że remixy są bardzo dobrą, delikatną robotą. Wg wikipedii: "Björk zwróciła się z prośbą o wykonanie remiksów do artystów, których podziwiała, dając im przy tym wolną rękę". Efekt bardzo ciekawy, płytę jak najbardziej polecam - proszę się nie dać zwieść że to mixy: brak tu namolnej elektroniki, Bjork jest jak najbardziej obecna a utwory są nadal delikatne, emocjonalne i ciekawe. Przy nr. 7. - You've Been Flirting Again (Flirt is a promise mix), można się naprawdę wzruszyć. Coś pięknego... Zdecydowanie należy zapoznać się z tym albumem, jeśli ktoś jeszcze nie miał ku temu okazji.

Bjork - Post (1995)

Kolejna płyta islandzkiej artystki. Producent ten sam co przy "Debut"; Bjork jest autorką wszystkich znacznej większości tekstów; niektóre wspólnie z producentem płyty Hooperem, czy Tricky'm. Pierwsze co nasuwa mi się na myśl, słuchając teraz tej płyty nie pierwszy oczywiście raz:)), to to, że jest ona bardzo dynamiczna. O ile pierwsza była bardziej smutnawa, to ta prezentuje już jakby jaśniejszą i mocniejszą muzycznie stronę artystki. Chciałoby się powiedzieć, że jakby "agresywniejszą", żywszą. Podkłady są niesamowicie dynamiczne, w ogóle dźwięk jest żywszy i lepiej nagrany niż na debiutanckim "Debut". Na drugim albumie Bjork - "Post" - jest wyraźnie więcej stricte audiofilskich smaczków w postaci szczegółów, namacalnej barwy instrumentów/podkładów. Bardzo ciekawa barwa basu. Płyta zawiera 11 piosenek. Wokal artystki jest wyraźnie bardziej wyeksponowany niż na 1. płycie. Utwory są radośniejsze. Nie ma jednej określonej stylistyki. Bjork nie tyle nie ma swojego określonego stylu, co po prostu nie potrzebuje jakby imitacji pseudo samookreślenia muzycznego, co nie oznacza tego, ze nie wie co tworzy, ale spectrum jej możliwości znacznie wykracza poza wszelkie szufladki:))) Pisałem o tym w poprzedniej opinii nt. "Debut". Bo nie można nazwać tego tylko popem, tylko elektroniką z wokalem damskim, jakimś post rockiem czy pop rockiem itd. Bjork proponuje nie tyle określone gatunki starannie wymieszane razem, co po prostu siebie i swoją muzykę, nie dającą się zaklasyfikować. "Post: jest zdecydowanie bardziej elektroniczna - jest to plus, zważywszy na oryginalność podkładów; elektronika w jej muzyce nie sprowadza się do prostego bitu, czy gęstego basu; jest to o tyle oryginalne, że znakomicie zżywa się z instrumentami obok, szczegółowością przekazu, oczywiście wokalem islandzkiej artystki oraz ogólną emocjonalnością muzyki; czymś często niemożliwym do werbalnego określenia, a sprawiającym, że odbieramy muzykę bardzo osobiście: Bjork potrafi zaniepokoić i stworzyć wrażenie tajemnicy (Enjoy; Cover Me); wzruszyć (You've been flirting again); uspokoić (Hyper-Ballad; Possibly Maybe); rozbawić czy sprawić że chce nam się tańczyć:))) (It's Oh So Quiet; I Miss You). Bjork potrafi świetnie zacząć płytę, prze-dynamicznym utworem (Army of Me). Oczywiście są to stricte subiektywne wrażenia czy doświadczenia z tą muzyka, nie zmienia jednak to faktu, że przekaz na "Post" jest nie-obojętny, nie-nudny, potrafiący wciągnąć i wywrzeć na odbiorcy bogate doświadczenia (emocjonalność Bjork osiągnie dopiero kwintesencję na kolejnych płytach "Vespertine" i "Homogenic":))) Podsumowując, kolejny, drugi album Bjork, jest bardzo udany. Zarówno muzycznie i wokalnie jest to coś oryginalnego, wymykającego się zaszufladkowaniu, pełnego muzycznych smaczków oraz dużej dawki emocjonalności przekazu. Płyta jest dynamiczna, bardziej elektroniczna; raczej optymistyczna, głos Bjork żywy i wciągający. Zdecydowanie polecam.

Bjork - Debut (1993)

Björk Guðmundsdóttir rozpoczyna tą płytą solową karierę:) Co prawda wcześniej, w 1977 r., nagrała solową płytę zatytułowaną po prostu "Bjork". Miała wtedy 11 lat (sic!). Płyta ta zawierała utwory wyłącznie w języku islandzkim i zawierała gł. islandzkie tradycyjne ludowe piosenki:)) Dosyć ciekawe. Ale nie o tym mam pisać. "Debut" uznaję za pierwszą płytę dorosłej, solowej kariery Bjork. Słowo kariera jest tu jak najbardziej nam miejscu. Bjork proponuje coś nowego jak na tamten czas. Tendencja t będzie jej towarzyszyła przez wszystkie lata. Specyficzny głos o imponujących możliwościach, niebanalne podkłady i urok muzyki bardzo osobistej; słychać, że jest to coś w co śpiewająca Bjork wierzy - co niestety nie jest regułą w świecie muzyki. Często płyta jest tylko produktem, brak tego czegoś nieokreślonego. Album zawiera 12 traków i ma ponad 50 minut. Bjork określa tę oraz następną płytę, jako realizacja swoich inspiracji muzycznych. To słychać. Utwory są różne, nie nudzą. Brak tu jakiegoś napięcia, że płyta jest z góry jakoś określona; jakaś stylistyka i forma z góry postanowiona. Z Bjork jest tak, że jest artystką, która powoduje skrajne emocje. Jedni się nią zachwycają, inni wprost nie mogą zdzierżyć jej głosu, jej pomysłu na muzykę. Co by nie mówić, rzadko kogo pozostawia z obojętnością na sztukę którą oferuje swoją muzyką, co już świadczy o tym, że jest JAKAŚ, tzn. jest kimś kto tworzy coś swojego, osobistego, nie słychać u niej że naśladuje innych artystów, czy na siłę tworzy w określonej stylistyce. Bjork sama dla siebie stanowi klasę i nie sposób ująć jej w określone ramy gatunków muzycznych. Ucieka z wszelkich szufladek. Lubię takich muzyków:)) Wracając do płyty, głos Bjork, mimo że zaczyna solową dorosłą karierę, jest już naprawdę dojrzały. Słychać możliwości wokalne artystki, charakterystyczne zaczerpywanie powietrza i nieco gardłowy dźwięk przy mocniejszym/głośniejszym śpiewie przy kończeniu słów/wersów tekstu. Nie chcę dokładnie opisywać muzyki, bo zawsze z góry jest to skazane na pewne niepowodzenie. Muzykę się SŁUCHA, potem można coś o niej powiedzieć. Nie wyobrażam sobie opisać komuś muzykę Bjork, jeśli ktoś nigdy jej nie słyszał... W każdym razie, większość piosenek jest smutnawych, emocjonalnych. Czuć w głosie artystki, że jest to smutek prawdziwy, że jej utwory są osobiste, że ona to CZUJE - nie tylko wykonuje. Jest to delikatna, kobieca muzyka, jednak w żadnym razie nie zbyt delikatna, nie zbyt smętna i nudna. Pojawiają się również utwory weselsze (np. Big time sensuality). Wszystkie utwory są śpiewane po angielsku. Teksty są bardzo ciekawe, nie ma problemu ze zrozumieniem. Angielski Bjork jest zrozumiały i przejrzysty, bez naleciałości (co słychać w wypowiedziach artystki, ten fajny islandzki akcent na angielskim:))) Bjork jest autorką tekstów wszystkich utworów z wyjątkiem numeru 5 (część utworów ma obok Bjork, również autorstwo producenta płyty Nellee'a Hoopera). Na płycie jest wiele ciekawej elektroniki - co stanie się jednym z atutów muzyki Bjork. Podsumowując: udana płyta, proponująca coś nowego, oryginalnego, równocześnie delikatnego i pełnego emocji, oraz ambitnych podkładów i przyjemną różnorodność materiału muzycznego. Zaś przede wszystkim, głos Bjork. do mnie przemawia. Zdecydowanie polecam. Kolejne płyty Bjork będą już tylko progresją i całkowitą oryginalnością muzyczną, każda zaskakuje i pokazuje ogromny poziom wokalistki, co świadczy o tym, że jest jedną z ważniejszych artystów ostatniej dekady poprzedniego tysiąclecia, jak również i pierwszych lat obecnego. :))))))

KYUSS - ...And The Circus Leaves Town (1995)

Ostatnia płyta Kyussa - co prawda wydano później 'Muchias Gracias', ale nie jest to już pełnoprawny album - to tylko kompilacja utworów kilku koncertowych (z Niemiec) i kilku innych powstałych już po rozpadzie zespołu. Kyuss właściwy kończy się na '...And The Circus Leaves Town'. Kończy się, ale nie umiera:-) Zespół właściwie jest już legendą po wydaniu 2 i 3 albumu. Nagły koniec po 4-ej płycie powoduje że muzyka Kyuss jest już wyraźnie w pewnych kręgach kultowa, mało znana i niepowtarzalna. Zespół nie reaktywuje się już nigdy, mimo bardzo intratnych propozycji. Członkowie idą w swoje strony - część tworzy Queens Of The Stone Age, ale nie będę o tym tu pisał. Dodam tylko że muzyka QOTSA w żadnym razie nie jest kontynuacją Kyussa. Muzyka na ostatniej płycie kontynuuje to o było na poprzednich płytach: mocne uderzenie, rozpędzające się utwory, magiczny klimat, niesamowite gitary i perkusja oraz pustynny klimat z mniej lub bardziej wściekłym wokalem. Przed '...And The Circus Leaves Town' następuje zmiana perkusisty z Branta Bjorka na Alfredo Hernandeza. płyta brzmi jednak inaczej niż poprzednie. Tzn. jest bardzo basowa, pełna brudnego ciężkiego basu, wyraźnie to ją odróżnia od poprzednich. Wokal nie jest już tylko szybki i surowy, ale potrafi być powolny nie tracąc przy tym na swej sile i powadze - np. utwór 'Gloria Lewis'. Piosenki z tej płyty nadal przypominają toczące się wyroki śmierci, powoli zaczynając, a kończąc w niesamowitych huraganie gitar, basu, perkusji. Płyta jest bardzo klimatyczna, można wręcz powiedzieć, że jest najbardziej klimatyczną ze wszystkich Kyussów -np. utwór 5.: 'Phototropic'. Kilka utworów jest tradycyjnie bez wokalu: gitara Homme'a jest już bardzo dojrzała i właściwie obok brudnego basu, przewodzi większości utworów. Perkusja w porównaniu do dwóch poprzednich płyt, jest już nieco w tyle, tzn. w sensie, że nie wychodzi na pierwszy plan. Płyta kończy się koło 11 minutowym 'Spaceship Landing', poprzedzonym smutno-klimatycznym powolnym 'Catamaran'. Ostatni utwór niesamowicie się rozwija, coś pięknego, można słuchać i słuchać w nieskończoność tej gitary. Ostatni track ma ponad 30 minut. Po 11 minutowym lądowaniu ostatniego numeru, jest cisza... ...ale w tej ciszy coś się w końcu wyłania. Coś niesamowitego, nieśpiesznego i klimatycznego. Płyta się kończy, cyrk opuszcza miasto, ale to co pokazał na 4 płytach, nigdy nie będzie dla niektórych zapomniane. Zespół kultowy i niepowtarzalny, nie uważam że spodoba się każdemu, ale niektórzy znajdą w nim coś niesamowitego i ciężkiego do opisania i ja to znalazłem - mam nadzieję że kogoś zachęciły moje skromne, nieporadne opisy muzyki Kyussa do spróbowania tej muzyki: ja jestem od niej uzależniony. :-)

KYUSS - Welcome to Sky Valley (1994)

Nie wiem czy da się choć trochę opisać muzykę z 'Welcome to Sky Valley' osobie która nigdy jej nie słyszała. Chyba nie bardzo:-) jednak spróbuję co nieco napisać. Trzecia płyta Kyussa, najbardziej popularna, znana m.in. za sprawą klipu do 'Demon Cleanera'. Nazwa płyty wzięła się od faktycznie istniejącej bardzo małej osady karłów niedaleko Palm Desert, pustynnej osady w której działał Kyuss (wokalista J.Garcia i gitarzysta J.Homme stamtąd byli). Na okładce jest tablica informacyjna ze Swky Valley: właśnie 'Welcome to Sky Valley':-) W ogóle o okładkach Kyussa też można się rozpisać: wkładki do CD to pełny minimalizm, rozkładane na pół karteczka, kilka niesamowitych zdjęć w klimacie pustynno-magicznym, tyle, żadnych zbędnych informacji. Na największą uwagę zasługuje wkładka ze Sky Valley i zm ostatniej, czwartej płyty: '...and the Circus leaves Town'. Należy wspomnieć też o mianie basisty z Nicka Oliveriego na Scotta Reedera. Muzyka na Sky Valley jest co najmniej niesamowita. Całość to 10 utworów, są jednak dostępne wersje gdzie są 3 tracki, utwory są połączone. Zresztą płyta dosyć wyraźnie dzieli się na 2 części, początkowe -do 6 utwory i reszta. Muzyka jest wg. mnie najbardziej magiczna z wszystkich płyt Kyussa. Wiele lat słucham tej płyty (jak i reszty Kyussa) i nie nudzę się tym, nadal jestem zaczarowany. Płytę rozpoczyna utwór 'Gardenia', niesamowite gitary, perkusja jak zwykle genialna, wokal od czasu do czasu: nadal ostry i z nutką wściekłości, do tego dochodzi jeszcze większa porcja magii niż na 'Bleus...'. Zdecydowanie najbardziej magiczna płyta- przynajmniej dla mnie. Kolejny utwór, 'Asteroid', mistrzostwo świat, brak mi słów na niego. TRZEBA posłuchać!!! Utwór to gitara, podobno dwie perkusje, bas, dziwne świsty, efekty jakby wiatru, wieczoru, nocy, tajemnicy... Wokalu jako takiego nie ma, ale jest coś więcej: obok tych świstów i gitary, jest coś bardzo cicho szeptane, nadaje to niesamowitego klimatu, potem znów gitary, powoli, powoli, nagle znów uderzenie z zawrotną siłą... Asteroid rozpędza się z prędkością huraganu... Nie będę opisywał wszystkich utworów, wspomnę jeszcze o nr.5. - Space Cadet. Utwór o tyle inny od reszty, że jest to swego rodzaju ballada, pełny minimalizm, magiczna klasyczna gitara (nieeeesamowita barwa!!), delikatne bębny, i przede wszystkim: powolny, nieśpieszny, delikatny wokal przypominający raczej zwykłą mowę... Niesamowity tekst, klimat i magia nie do opisania; poczucie jakby się rzeczywiście siedziało na totalnym pustynnym pustkowiu. Chyba jest to moja ulubiona płyta w całym życiu:-) A wiele słuchałem i wiele słucham. Utwory po Demon Cleaner (nr.6.), są inne, nieco surowsze, szybsze, więcej złości. Ostatni jest jednak delikatniejszy, z fajnym klimatem jak się rozpoczyna. A jak się kończy... (płytę kończy okołominutowy hidden track, bardzo zabawna muzyczka:-) Kocham tą płytę, zachęcam do słuchania jeśli ktoś nie miał z nią do czynienia, może i dla siebie znajdzie w niej trochę magii, czego każdemu życzę:-)

KYUSS - Blues For The Red Sun (1992)

Drugi Kyuss: i podobny i inny od 'Wretch'. Styl już bardziej dojrzały, jest już pewien kierunek który będzie w miarę kontynuowany na kolejnych płytach. 'Blues...' jest w pewnym sensie projektem perkusisty Branta Bjorka. Płyta jest szybka, ale już nie ma tej wściekłości i surowości co 'Wretch'. Kyuss idzie w stronę magii, klimatu:-) Gitary niesamowite, perkusja mistrzostwo świata, bas bardzo dobry, wokal już nie tak surowo-wściekły jak na debiucie, nadal jednak ma tą szybkość i lekką gardłowość; idealnie komponuje się z muzyką. Do dwóch utworów płyty powstają dwa teledyski, a zespół zaczyna być troszkę bardziej popularny, liczne słowa pochwały od bardzo znanych zespołów, Kyuss supportuje przed ich koncertami. Zespół pozostaje jednak nadal kultowy, popularny w pewnych kręgach, nie podąża w stronę popularności i efekciarstwa. Płyty trzeba posłuchać. Gra na perkusji - nie spotkałem się z lepszą perkusją w muzyce rockowej. Choćby wspomnieć początek 'Molten Universe'. Utwory Kyussa często zaczynają się powoli i klimatycznie, by nagle rozpędzić się do niesamowitego tempa - jest to bardzo częste na wszystkich płytach. Wokal nie pojawia się w każdej piosence, co uważam za plus, muzyka z 'Blues...' jest tak absorbująca i wciągająca, że momentami wokal nie jest absolutnie potrzebny. Magia, magia i jeszcze raz magia. Choćbym wspomnieć motyw z '50 million Year Trip (Downside Up)'. Płyta przez wiele osób uważana za najlepszą płytę Kyussa, uważam że słusznie, jednak gdybym musiał wskazać najlepszą i byłbym zmuszony to zrobić, powiedziałbym że najlepsza jest kolejna: 'Welcome to Sky Valley'.

KYUSS - Wretch (1991)

Pierwsza płyta Kyussa, początek tzw. stoner rocka. Wcześniej nagrali demo, jeszcze pod nazwą 'Sons of Kyuss'. Część utworów z tego dema znalazła się na 'Wretch'. O dobrej muzyce nie trzeba wiele mówić, wystarczy posłuchać. Muzyka z pierwszego Kyussa to szybki, ostry, wściekły materiał. Płyta jest oryginalna, wokal nieco gardłowy, co jednak uważam za plus, zdecydowanie pasuje do rodzaju gitarowego grania. Czasem myślę o tej płycie, jako o takim mega wku*wieniu, rozpędzającym się do czerwoności:-) Niektóre utwory mogą brzmieć nieco prowincjonalnie, jeśli chodzi o wokal, ale to pierwsza płyta, jeszcze nie ma określonego kierunku. Ostatni utwór: Stage III, gitara i bas a także talerze- mistrzostwo świata. Efekt odrzutowca przekraczającego prędkość dźwięku, niesamowite: TRZEBA posłuchać! Płyta świetnie się zaczyna, a kończy genialnie. Polecam każdemu kto uwielbia gitary, szybkość, oryginalny wokal i coś zupełnie innego. Bo Kyuss to magia, choć akurat na 1. płycie jest jej najmniej. Jedna z moich ulubionych płyt w życiu:-) Surowa, szybka, wściekła, męska płyta.

Lene - Play With Me

Ciekawe czy przebrnęliście przez bogate opisy dwóch albumów grupy Aqua i zapoznaliście się z tą muzyką. Jeśli nie proszę nadrobić zaległości, jeśli tak to wasze... męki zostaną teraz wynagrodzone ;P Opisy te miały wprowadzić was na trop tej oto płyty, wydanej solowo przez wokalistkę przezabawnej grupy Aqua. Lene Nystrom, bo o tej słodkiej Pani oczywiście mowa, po oficjalnym rozwiązaniu, czy może raczej zawieszeniu działalności Aquy, decyduje się na nagranie płyty, na której muzycznie zdecydowanie odcina się od kreskówkowego świata i lalki Barbie ;) Muzykę zawartą na płycie można po prostu określić jako glam-rock, dokładniej jest to mieszanka rocka, popu i R&B. Słychać inspirację, czasem nawet delikatną zrzynkę od wielu innych artystów/kapel, ale dzięki dziwnej mieszance stylów, większość piosenek brzmi dość nietypowo. Muszę przyznać że choć nie przepadam za współczesną, popową muzyką czy R&B, to na tej płycie fragmenty grane w tym stylu bronią się bardzo dobrze głównie dzięki mocnym, rockowym, gitarowym zagrywkom, oraz urozmaiconym efektom stereofonicznym tworzonym przez elektronikę. Lene stworzyła na przekór prostym piosenkom jakie śpiewała w zespole Aqua, płytę gęstą, o wiele trudniejszą choć również przebojową, pełną przepychu w różniaste dźwięki i prawdziwą, nie plastikową muzykę. Poczucie humoru jakie nieodłącznie towarzyszyło Lene w grupie Aqua i tym razem nie opuściło piosenkarki. W wielu kawałkach pozuje na drapieżnego sex-vampa (no, nie da się ukryć, Lene jest urodziwa ;), zresztą wystarczy spojrzeć na niektóre tytuły piosenek: Virgin Superstar, It's Your Duty, Bite You, Pants Up. Cóż za odmiana w porównaniu do przerysowanej, słodkiej Barbie Girl ;P Lene śpiewa na tej płycie całkowicie inaczej niż w zespole kolegów Duńczyków. Słuchać że potrafi zarówno czarować swym głosem i zmysłowo zawodzić jak i dać czadu. Choć może przez to że śpiewa tu już bardziej normalnie, jej głos nie brzmi tak niepowtarzalnie dziecinnie i niewinnie jak w grupie Aqua. Jedne z moich ulubionych kawałków na tej płycie to Bad Coffee Day i Scream. Obie piosenki są klasyczno rockowe, aż ciężko uwierzyć że śpiewa je ta sama wokalistka która niegdyś piszczała: I'm a barbie girl, in the barbie world ;) Świetnie wychodzą również We Wanna Party prowadzony przez szybko, mięsiście plumkającą gitarę basową, ten kawałek mocno kojarzy mi się z muzyką rock-pop z mojego ulubionego okresu, lat 80tych. Za to na Here We Go słychać echa muzyki chyba jeszcze starszej ;) Idąc dalej, zabawny, przebojowy, seksowny, prowadzony przez elektryczną gitarę It's Your Duty, równie dobry i nieco podobny w klimacie Play With Me, albo nieco psychodeliczny Bite You. Bardzo fajnie brzmi również soft-popowy Pretty Young Thing albo bluesowy Up In Smoke. Właściwie wszystkie kawałki mają coś w sobie, albo po porostu nastrojowo kołyszą albo dają czadu. Muzycznie utwory są bardzo urozmaicone, w każdym słychać dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Płyta z pewnością spodoba się bardziej audiofilom dla których kreskówkowa Aqua jest za trudna w odbiorze, niczym dla przeciętnego zjadacza chleba ich free-jazz ;P Choć album nie zachwycił rodzimych słuchaczy wokalistki (Norwegia), zbierał bardzo pochlebne recenzje na całym świecie, i przez wielu został uznany za wielce niedoceniony. Nie sposób się z tym nie zgodzić, zmieszanie stylów R&B z rockiem, okraszone dodatkowo popowymi, zazwyczaj łatwo wpadającymi w ucho melodiami, plus charakterystyczny, wysoki wokal Lene, stworzyło płytę na tyle niezwykłą że na pewno wartą posłuchania. Z pewnością takiej muzyki jaką znajdziemy na płycie nie powstydziłaby się nagrać nawet Madonna (podobnie z realizacją, ale o tym później) ;P Postawię asekuracyjnie cztery gwiazdki, po prostu nie obracam się niemal w ogóle w tych klimatach i nie wiem jaki światowy poziom prezentuje muzyka R&B. Poza tym nie przepadam za współczesnym popem ;) No i jeszcze niestety nie da się ukryć, że w porównaniu z muzyką Aquy, solowa płytka Lene jest po porostu podobna do zwykłych, współcześnie nam tworzonych na poważnie rzeczy. To już nie te wspaniałe, wyraziste i kolorowe, nieco krzykliwe klimaty Cartoon Heroes (nawiasem, ten kawałek powinien zostać hymnem grupy Aqua). Na płytce Lene mamy już normalną muzykę dla poważnych dorosłych. Jeszcze w ramach zachęty dodam, że w większości opinii prywatnych użytkowników internetu płytka dostawała od nich maksymalne oceny ;)

Indukti - S.U.S.A.R.

Będzie krótko. Mocne, metalowe-progresywne łojenie w klimatach Toola. Co bardzo ważne, zespół jest Polski. Muzyka z nieprawdopodobnym drivem i kopem (nie bez znaczenia jest tu znakomita realizacja). Klimatycznie podciągają ją jeszcze skrzypce na których gra Pani Ewa Jabłońska. Wbrew pozorom znakomicie wpasowała się ona w ciężki styl grania przesterowanych gitar. Gościnnie słychać również harfę która nadaje jeszcze większe egzotyki tej muzyce. Na wokalu, również gościnnie, udziela się Mariusz Duda (Riverside), ale w większości muzyka jest instrumentalna. Jeśli lubicie Toola to na 100% polubicie i tą płytę. Ciężki klimat, transowo bijąca sekcja rytmiczna, przestrzenne gitarowe przestery, dynamiczne zmiany tempa (cicho – głośno). Skrzypce zastępujące znakomicie w pewien sposób wokal. Mimo że muzyka jest mocno odtwórcza (Tool), a kompozycje dość jednorodne, brzmi i tak nietypowo jeśli porównać ją z masą innego, nie Toolowego łojenia. Śmiało więc płyta zasłużyła na cztery gwiazdki. Opis wyjątkowo oszczędny, nie ma się co rozwodzić nad walącymi bębnami i wyjącymi gitarami, każdy rocker wie o co w tym wszystkim się rozchodzi ;)

Aqua - Aquarius

By w pewien sposób zaznaczyć niedawną śmierć króla popu, Michaela Jacksona, oraz by nieco rozweselić te smutne chwile, zapraszam do wesołego, bajkowego świata muzyki bardzo podobnej z pozoru do muzyki Jacksona. Oto i druga odsłona niezwykłego zespołu Aqua na naszym audiofilskim forum :) Na początek jeszcze kilka słów na temat wokalistki Lene Nystrom. Tutaj ma już 27 lat a jej głos ani trochę nie zmienił się w porównaniu do nagranej trzy lata wcześniej płyty. Mimo to zmienił się nieco styl śpiewania, dostosowując do urozmaiconych, nowych piosenek. Dalej mamy więc wysokie, nieco dziecinno piskliwe partie wokalne, ale też niższe, bardziej gładkie i miłe dla ucha, gdy śpiewa ballady. Nie ukrywam, bardzo lubię wysoko śpiewające kobiety i słuchanie Pani Lene sprawia mi o wiele większa przyjemność niż np. Diany Krall, którą na kiepskim sprzęcie można chyba pomylić z facetem hehe ;P Rene udziela się na płycie w zdecydowanie mniejszym stopniu niż na poprzedniej. Zrezygnowano z rapujących partii co mnie akurat bardzo cieszy (nie lubię rapowania). Muzyka na nowym albumie ewoluowała w bardzo dobrym kierunku. Na płycie tego wydawać by się mogło kiczowatego i nic nie znaczącego dla audiofila zespołu, pojawiają partie grane przez Sztokholmską Orkiestrę Symfoniczną. Chyba jedynym powodem dla którego do tej pory nie skorzystano z tych piosenek w ścieżkach dźwiękowych filmów animowanych dla dzieci, jest często ich podtekst dla dorosłych. Jednak trzeba zaznaczyć, jest on skrzętnie ukryty i zrozumiały tylko dla dorosłych, tak więc bez obawy możecie drodzy rodzice puszczać tą muzyczkę swoim najmłodszym pociechom ;) Właśnie większość utworów dzięki orkiestrze nabrała niesamowicie filmowego, obrazowego charakteru. Muzyka jest ponadto o wiele bardziej urozmaicona, nie obce są zmiany tempa i nastrojów. Jak zwykle, polecę obejrzeć znakomite teledyski które wprowadzą w ten niezwykły, Aquowy klimat. Może i nie dałbym tej płycie maksymalnej oceny w gwiazdkach. Moje zarzuty: Czasem słychać powtarzające się schematy w piosenkach, np. mroczna część Good Guys jest bardzo podobna do tej z Turn Back Time na poprzednim albumie. Pierwsza filmowa piosenka Around The World nie dorównuje niestety Doktorowi Jonesowi. Taneczna Cuba Libre, brakuje mi w niej wiodącego, słodziutkiego wokalu Lene, po za tym kreskówkowa Aqua w klimatach salsy Rickiego Martina brzmi nieco dziwnie :] Ale... reszta kawałków zasługuje jednak na wysoką ocenę, szczególnie ballady, tak więc Aquarius całościowo prezentuje się lepiej niż poprzednie Aquarium. Ponadto nie znam wiele zespołów które zdecydowały się na granie takiego typ muzyki, tak więc dodatkowy plus za oryginalność ;) Ostatecznie ocena będzie cztery i pół gwiazdki w zaokrągleniu do pięciu, na zachętę ;P Kolejno na płycie mamy: Cartoon Heroes - podróż w świat komiksowych herosów większych dzieci, Spidermana i Supermana, na pokładzie statku kosmicznego / łodzi podwodnej wzorowanej na Nautilusie kapitana Nemo ;) Prawdziwa nazwa statku, jak wyjaśnia w pewnym wywiadzie grupa to właśnie Aquarius. Around The World - luźna interpretacja starego (1965 r.), francuskiego thrillera Belfegor. Freaky Friday - świetna parodia klimatów country. We Belong To The Sea - wspaniała, piękna, bijąca wewnętrznym ciepłem ballada. An Apple A Day - brzmi jakby powrót w klimaty Aquarium. Halloween - rewelacyjny, przerażający (;P) początek, powrót strasznego Candymana znanego nam wcześniej z poprzedniej płyty i kawałka Lollipop (Candyman). Jest to oczywiście nawiązanie do kina grozy. Bardzo fajnie brzmi tu cicho riffująca w tle elektryczna gitara, mi ta piosenka mocno kojarzy się jeszcze ze znaną chyba wszystkim metalowcom, power-metalową kapelą - Helloween ;) Good Guys – w poprzednim kawałku, Lene śpiewała: "I'm in a nightmare", ten zaczyna się jakby budziła się z tego snu, cała piosenka zaś jest w klimatach znajdującego się na poprzednim albumie Turn Back Time, znakomite, popowe, klimatyczne granie. Back From Mars - tu główną linię melodyczną tworzy orkiestra symfoniczna, wyszło to dość niezwykle. Aquarius - tytułowy utwór a całkowicie niepodobny do plastikowych, Aquowych dźwięków. Jest doprawdy magiczny, nastrojowy, grany przez orkiestrę, fortepian i śpiewany przez cudownie słodki głos Lene. Cuba Libre - ta piosenka jest mocno inspirowana latynoską muzyką, w rytmach salsy nogi same rwą się do tańca ;) Bumble Bees - no i wreszcie mamy powrót do świata kreskówek :) Tym razem klimaty dla bardzo małych dzieci, pamiętacie bajki o pszczółce Mai i trutniu Guciu ? Wyszło to obłędnie, wraz ze znakomitym teledyskiem ;P Goodbye To The Cirrus - i znów nastrojowa orkiestra, przepiękny, spokojny kawałek w tle z cyrkowymi dźwiękami. Niesamowicie miękki, przyjemny wokal Lene. Niestety, ostatni utwór zwiastuje pożegnanie nie tylko z Cyrkiem. W 2001 roku muzycy niespodziewanie rozstali się. Lena nagrała jeszcze później swoją solową płytę. Mimo że nie została ona dobrze przyjęta na listach przebojów, polecam ją gorąco wszystkim których zauroczył jej głos. Opuściła ona tam zdecydowanie bajkowe klimaty na rzecz R&B i rocka, przez co wyszła zdecydowanie bardziej poważnie. Choć z drugiej strony pozowanie na sex-vampa wyszło jej naprawdę komicznie ;P Rozpędziłem się, wszystko w swoim czasie, idąc za ciosem wkrótce napiszę opinię również i o tej płycie ;) W 2007 roku nasi kreskówkowi bohaterowie reaktywowali grupę, a w 2009 roku wydali swoje Greatest Hits z trzema nowymi, kompozycjami. Ciekawi mnie czy potrafiliby jeszcze wykrzesać coś odkrywczego w kreskówkowych Aquowych dźwiękach ;) Aqua tworzy z pewnością dziwną i kontrowersyjną muzykę którą można albo polubić albo znienawidzić, pośredniej opcji nie ma ;) Nawet w latach swojej świetności zespół był mocno krytykowany przez co bardziej ambitne, muzyczne autorytety. Proste pioseneczki grupy są niezwykle klimatyczne, jeśli ktoś oczywiście czuje ten klimat. Mają też niesamowitą, niemal magnetyczną siłę "przylepienia" się do człowieka ;) Słuchasz chwilę Bumble Bees i już nie możesz się uwolnić od Gucia i Mai, reżyser z teledysku próbował packą na muchy ;P Latają za tobą a Ty jesteś w stanie tylko w kółko powtarzać jak zahipnotyzowany: "Bumble bee, bump into me" ;P Dla audiofila może to mało istotne, ale Aqua tworzyła właśnie muzykę która przede wszystkim miała być przebojowa. Nawet gdzieś spotkałem się z opinią że na płytach tego zespołu są najprawdopodobniej jedne z najbardziej chwytliwych i przebojowych piosenek jakie kiedykolwiek powstały ;) Nie da się oczywiście ukryć, Aqua-styl jest bardzo obciachowy i odmóżdżający, jak dla mnie w sam raz po ciężkim, progresywno-metalowym łojeniu lub free-jazzowych zakręconych improwizacjach ;P PS. Oczywiście ważne żeby nie słuchać tego za często, bo można naprawdę cofnąć się w rozwoju ;P

Aqua - Aquarium

Od razu na wstępie chcę zaznaczyć że to nie żart ;P Opinia o takiej płycie na tak popularnym, szanowanym, audiofilskim forum ? A dlaczego nie ! ;P Przyznać się, któż z nas nie zna nieśmiertelnych, wałkowanych do znudzenia w radio i MTV hitów, Barbie Girl, Doctor Jones... Tak więc na początek zaznaczmy, że muzyka grana przez wcale nie młodych Duńczyków (jeden z i reszta sprzed rocznika 70) i piękną Norweżkę, jest zaprzeczeniem audiofilskiego wyrafinowania i smaku ;P Z premedytacją obrany styl, tzw. "bubblegum pop sound", mający swoje korzenie już w latach 60tych, niewątpliwie stał się bardzo charakterystyczny i przyczynił się swego czasu do światowego sukcesu muzyków. Powtarzając za znanymi źródłami: Aqua, swoimi trzema pierwszymi singlami opanowała listę muzyczną "UK Singles Chart", co udało się tylko kilku wykonawcom. W muzyce grupy słychać ewidentne, celowe nawiązania do kiczu, pastiszu, kreskówek, komiksów, zabawek, wszystkiego co niewinne, słodkie i tak bliskie wydawać by się mogło głównie dzieciom. Ale choćby po powierzchownej analizie kawałków takich jak przesławny Barbie Girl, słychać również wieloznaczne przesłania, satyryczne przerysowanie zachowań społecznych. Czy po posłuchaniu tej piosenki ktoś jeszcze uważa, że lalka Barbie jest ideałem kobiecości ? "Life in plastic, it's fantastic", to jakby żywcem o silikonowych implantach i innych tego typu sztucznych ulepszaczach urody ;P Kłania się może nieznana większości sprawa pozwania Universala do sądu przez firmę Mattel (producenta lalki Barbie), całe szczęcie sąd uznał utwór za nieszkodliwą parodię ;) Oczywiście idąc dalej, rewelacyjne, prześmiewcze przerysowanie hollywoodzkich produkcji choćby w mojej ulubionej piosence Doctor Jones (ewidentne nawiązanie do filmów o Indianie Jonesie). Ale na tej płycie są również dwie piosenki które wyłamują się z prześmiewczego schematu. Bardzo ładna, grana na akustycznych gitarach ballada Be a Man i przede wszystkim singlowy, nietypowo Aquowy, bo smutny, ale naprawdę znakomity Turn Back Time (znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu "Przypadkowa dziewczyna" - Sliding Doors). Muzyka jest nieskomplikowana, oparta najczęściej na mocnym, basowym bicie. Najprawdopodobniej obecnie każdy z nas mógłby sobie coś podobnego skomponować w domu za pomocą komputera ;) Podstawą są proste, łatwo wpadające w ucho melodie. Barwa elektronicznych instrumentów nie jest jednak zimna i surowa jak np. kapeli Depeche Mode. Udało się uzyskać bardzo plastyczne, miękkie, dźwięczne i nieagresywne dźwięki, idealnie pasujące do komiksowego charakteru muzyki. Jednak jeśli myślicie że jest to podobne do disco polo czy smerfnych hitów to jesteście mocno w błędzie. Piosenki są skomponowane profesjonalnie, z wyczuciem i smakiem, jeśli nawet łączy je podobny, basowy bit, reszta elektronicznych ozdobników powoduje że każdy utwór jest wyjątkowy i po prostu inny. Ale nawet jeśli uznać że muzyka jest niezbyt zróżnicowana, to charakter partii wokalnych z pewnością zasługuje na wysoką ocenę. Łatwe do zapamiętania, znakomicie rymujące się teksty wprost zachęcają by śpiewać razem z muzykami. Iście niepowtarzalny jest dźwięczny, wysoki niemal jak piskliwej małej dziewczynki, czy głupiutkiej, naiwnej blondynki głos Pani Lene Nystrom ;) Aż trudno uwierzyć że ta kobieta urodziła się w 1973 roku i obecnie ma 36 lat. Pan Rene Dif często udziela się śpiewem, oraz w pseudo-rapujących fragmentach, on ma z kolei głos typowego, przerysowanego macho-mięśniaka. Przezabawnie wychodzą śpiewane przez nich razem piosenki, dialog Kena z Barbie to już klasyka ;P Teledyski grupy można śmiało umieścić w forumowym wątku: "Najciekawsze teledyski". Polecam je obejrzeć gdyż znakomicie oddają klimat samej muzyki. Większość opowiada jakąś bajkową, lub klasycznie filmową historię, raz o piratach, raz o doktorze i jego ukochanej w dżungli ;P Zauważcie że niemal zawsze w każdej opowieści prześliczna Lene jest poddawana jakimś perwersyjnym torturom ;P Biczowanie przez piratów (My Oh My), gotowanie w kotle dzikusów (Doctor Jones), wiwisekcja laserem przez kosmitów (Lollipop (Candyman)), a nawet raz urwali biedaczce rękę (Barbie Girl) ;P Zespół wyda kilka lat później jeszcze jedną płytę - Aquarius. Mimo że nie sprzedała się ona w tak wielkiej ilości kopii jak Aquarium, uważam że jest równie dobra, jak nie lepsza od tejże. Np. m.in. bardzo fajnie wyszła im tam piosenka Bumble Bees, nawiązania do Pszczółki Mai i Gucia wprost porażające ;P Czy taka muzyka jest warta słuchania ? Oceńcie sami ;) Jeśli czujecie nostalgię za latami młodości, gdy byliście dziećmi i zachwycaliście się Myszką Miki, księżniczkami, rycerzami, piratami, to z pewnością załapiecie ten klimat :) Poza tym to jedne z najweselszych piosenek jakie kiedykolwiek powstały. Posłuchajcie sobie ich po przesłuchaniu poważnych, smutnych, dołująco-nastrojowych płyt np. Joy Division, niezapomniane, jedyne w swoim rodzaju wrażenie ;P Aquarium była moją drugą zakupioną w życiu płytą CD. Na fali popularności zespołu słuchałem jej wtedy pamiętam dosyć często ;) Później nadszedł czas przesterowanych gitar, progresywnego metalu i rocka, w tych klimatach obracam się do tej pory. Do płytki wróciłem po ponad 10-cio letniej przerwie i teraz odbieram tą muzykę zupełnie inaczej. Zmęczony brandzlowaniem gryfów, perkusyjnymi wywijasami, szukałem czegoś wesołego, prostego, słodkiego i naiwnego, czy może po prostu ładnego. Z pewnością mam również sentyment do tej muzyki, gdyż wiążą się z nią niezapomniane chwile i wspomnienia młodości ;P Znalazłem gdzieś w Internecie opinię kogoś kto również docenił tą muzyczkę, paradoksalnie podpisał się... również jako zagorzały fan przesterowanych gitar i dudniącej perkusji ;P Jak to fajnie nie kierować się audiofilskimi uprzedzeniami i słuchać wszystkiego co nam się podoba, bez stresowania się kolegami melomanami, którzy z pewnością w większości by nas wyśmiali gdyby tylko usłyszeli taką muzykę puszczoną na swoim wyrafinowanym, hi-endowym sprzęcichu ;P

Evanescence - The Open Door

Ta płytka to trzeci długogrający album kapeli, nie jak wielu (łącznie z samą Amy Lee ;P) sądzi drugi. Bez wątpienia, najmroczniejszy, najklimatyczniejszy był genialny debiut Origin (minialbum wydany w nakładzie 2500 sztuk). Fallen to takie trochę granie pod publikę, zawierający kilka sprawdzonych kawałków z Origin, przerobionych by brzmiały bardziej przebojowo, pop-rockowo. Od razu na wstępie muszę wyjaśnić, że Evanescence nie jest dla mnie zespołem grającym metal czy o zgrozo jakiś metal gotycki w stylu Nightwish. Muzykę metalową przynajmniej ja (wychowany na Strażniku Kluczy Helloween i Metallicy) kojarzę z zupełnie innymi dźwiękami ;) Evanescence grają coś w stylu art-rocka z różnymi, gotyckimi, numetalowymi, elektronicznymi, a nawet klasycznymi dodatkami. Nie można przejść obojętnie obok niezwykle naładowanego emocjami głosu wokalistki Amy Lee. Ta dziewczyna będąca ledwie rok starsza ode mnie, potrafi wyzwolić w swoim śpiewie (jeśli nawet niezbyt wyrafinowanym), uczucia które wyciskają taką charakterystyczną mokrą ciecz z oczu ;) W tytułowym The Open Door z pewnością na plus zasługuje zerwanie z mocno lansowaną na poprzednim albumie Fallen koncepcją pop-rock. The Open Door jest cięższy od poprzednika, mroczniejszy, a od swojej połowy zdecydowanie mniej przebojowy, ale równocześnie zawierając tam ciekawsze, bo urozmaicone artystycznie kompozycje. Nie ma tu już na szczęście żadnego rapera, który zresztą udzielał się na Fallen, w utworze Bring Me To Life tylko z powodu nacisków wytwórni (zespół był temu przeciwny). Od razu słychać zmianę wioślarza. Wieloletni przyjaciel Amy, współzałożyciel kapeli Ben Moody odszedł :( Może i nie był wybitnym gitarzystą, ale włożył w brzmienie, przynajmniej przed-Fallenowego Evanescence, kawał całego siebie. Próżne nadzieje że jego następca podniesie poprzeczkę wyżej. Gra Terrego Balsamo jest niewiele lepsza i niestety, znowu zawiera często powtarzające się, numetalowe schematy, zwłaszcza na pierwszej, singlowej części płyty. Szkoda że zespół miał pecha co do doboru gitarzystów. Amy, kreującej się na artystkę unikającą szufladek, zdecydowanie przydałby się bardziej kreatywny wioślarz ;) Śpiew Amy stał się zdecydowanie bardziej urozmaicony. Młoda wokalistka nie jest już tak spłoszona, nieśmiała, zdecydowanie odważniej używa wysokich rejestrów (aż nawet za bardzo choćby w utworach Cloud Nine, Lithium). No właśnie, o ile jej górki czasem potrafią wywołać kwaśny grymas na twarzy, to mi jednak zdecydowanie bardziej podoba się gdy śpiewa niżej, nawet jeszcze niżej niż ma to w zwyczaju ;) Bardzo fajnie to słychać np. w kawałkach Weight Of The World, Snow White Queen czy Like You (polecam też posłuchać jak zaśpiewała Going Under na płytce koncertowej Any Where But Home). Mamy też oczywiście niezastąpione, urozmaicające i nadające gotyckiego klimatu chórki, a nawet orkiestrowe składy (w Lacrymosie). Elektronika na płycie nie ma już tak typowego popowego zabarwienia jak w Fallen, brzmi zdecydowanie ciężej i mroczniej. Rockowi puryści z pewnością będą marudzić że takie ozdobniki są zbędne, ja jestem wręcz przeciwnego zdania. Dla mnie elektronika urozmaica brzmienie, przydaje się to szczególnie gdy gitarzysta niezbyt bystry ;) Singlowych hitów nie ma co omawiać, każdy z pewnością się z nimi zapoznał. Sweet Sacrifice, Call Me When You're Sober i reszta kawałków do 6 tracka, to typowe, czadowe numetalowo-rockowe granie, mocno w stylu Fallen choć ciężej. Płyta dopiero począwszy od Snow White Queen zaczyna się robić bardzo ciekawa. W tym kawałku, mamy bardzo fajnie brzmiący, połamany riff. Nareszcie słychać że Balsamo nie jest tu tylko od robienia hałasu ;) Nawiązanie do muzyki klasycznej, dokładniej Requiem Mozarta mamy w kompozycji Lacrymosa. Brzmi to niezwykle świeżo, bez zbędnego patosu o co można by podejrzewać. Następny kawałek jest jednym z moich ulubionych, Like You dedykowany zmarłej siostrze Amy. Bardzo stonowany w pierwszej części, słuchać żal i smutek, który w pewnym monecie wybucha rozpaczliwym krzykiem Amy oraz ścianą przesterowanych gitar. Brzmi bardzo w stylu pierwszych EPek kapeli i bardzo dobrze ! Dalej mamy Lose Control. Ten kawałek przypomina mi dla odmiany trochę klimaty jakie znajdziemy na Origin. Bardzo mroczny, ciężki, zniekształcony przez elektronikę (te trzaski to nie jitter ;)), z prostym, ale fajnie brzmiącym unoszącym się riffem. Całkowite przeciwieństwo przebojowych pop-hitów z Fallen. The Only One, rewelacyjna kompozycja, zmienne tempa, tonacji i nastrojów, od cichego plumkania na fortepianie i szeptu, do ostro podkręconych, przesterowanych riffów i krzyku. Your Star, gdzieś przeczytałem że ta piosenka rozwija się niczym kwiat, doskonale oddaje to jego sedno. Delikatny, nieśmiały, egzotyczny, fortepianowy, jednocześnie mocny, rockowy, z dynamicznym, przerywanym riffem. All That I'm Living For, kolejny znakomity numer, bardziej hard-rockowy niż metalowy, ze względu na przerywane, uderzające wraz ze stopą niczym młot riffy (choć brzmią bardzo podobnie do tych z poprzedniego kawałka). Chwila ciszy pomiędzy nimi fantastycznie podkręca dynamikę. Good Enough, ostatnia piosenka i ballada, których do tej pory nie uświadczyliśmy na płycie. Co ciekawe, ma ona chyba jako pierwsza w historii kapeli jednoznacznie, pozytywne zabarwienie. Należy się nieco dłuższa chwila by polubić ten kawałek, co ciekawe nabiera on znacznie więcej na wartości po obejrzeniu teledysku doń nakręconego (nawiasem najlepszy clip kapeli). Powstał naprawdę bardzo dobry album, zróżnicowany i pełen znacznie lepszych, bo prawdziwie rockowych kompozycji niż te z Fallen. Nie ma na nim może jakichś wirtuozerskich popisów, jest za to bardzo spójny i klimatyczny, choć oczywiście przy doskonałym Origin wydaje się nieco jednowymiarowy. To czego brakuje mi w nim najbardziej to fortepianu Baldwin na jakim gra Amy, niestety zbyt często ginie on utopiony w ścianie przesterowanych gitar :( Ballad w jakich wcześniej grał podstawowa rolę, jest tu tylko stanowczo za mało, dokładnie jedna :] Choć pomiędzy Origin i The Open Door widzicie różnicę tylko jednej gwiazdki, uważam że przepaść pomiędzy tymi krążkami jest zdecydowanie większa. Mimo to, jest to już zupełnie inna muzyka i nie zdziwię się jeśli zagorzałemu fanowi metalu i rocka bardziej spodobają się Otwarte Drzwi ;) Amy Lee kilkakrotnie deklarowała chęć tworzenia muzyki niepowtarzalnej, broniąc się rękami i nogami przed przypinanymi Evanescence etykietkami. No cóż, jeszcze młoda jest i chyba za mało w życiu słyszała ;P Mam nadzieję że kiedyś zrozumie, że naprawdę najbardziej niepowtarzalny, był jej w parze z Benem Moody debiut Origin. Na The Open Door, który to wydaje się najbardziej Amynescenceowym albumem kapeli (większość starych muzyków odeszła przed jego nagraniem), udało jej się pewnymi kompozycjami stworzyć coś innego, szczególnie słychać to w utworach Lacrymosa, Lose Control, Your Star. The Open Door to ostatni jak na razie album Evanescence, artystka ogłosiła przerwę dla siebie i zespołu zmęczona nieustannym koncertowaniem. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wróci do studia z zamiarem nagrania nowej płyty, życzę jej spełnienia marzenia o nagraniu czegoś według niej wyjątkowego, czegoś czego nikt jeszcze przed nią nie stworzył (nie ważne jak bardzo groteskowo to zabrzmi dla purystycznych jazzofili ;P).

Leszek Możdżer - Piano

Do tej płyty bałem się podejść bliżej. Znałem nazwisko Możdżera - przewijał się w płytach A.M. Jopek. Ale myślałem sobie - cóż takiego tam będzie niezwykłego – pluskanie i tyle. I stało się. Przesłuchałem ją i od pierwszych plumknięć mnie porwała. To po prostu jest płyta i muzyka która chwyta za twarz i trzyma. Nie zdawałem sobie sprawy że tak może zabrzmieć fortepian. Że tak można na nim zagrać. Mocno i finezyjnie, z pasją i polotem. Nie umiem recenzować muzyki bo na tym się nie znam. Oceniam ją tylko w kategoriach podoba się – nie podoba się. Robi wrażenie – nie robi wrażenia. A ta muzyka Leszka Możdżera po prostu porywa i trzyma. Wielokrotne odsłuchy jej nie szkodzą. Wręcz przeciwnie.

Evanescence - Fallen

Pewnego dnia, ładnych parę lat temu, usłyszałem w telewizji Bring Me To Life, to było chyba w zestawieniu jakichś hitów, lista przebojów 30 Ton czy coś. Od razu zwróciłem uwagę na fajny wokal Amy Lee, posłuchałem trochę i nagle ten wstrętny, udzielający się gościnnie McCoy :/ Brrr... jak ja nie cierpię rapowania, kolejna kopia Linkin Park :] No, ale piękny, przepełniony emocjami głos wokalistki nie dawał mi spokoju do tego stopnia, że postanowiłem poszukać co nieco o tym zespole... "... Google, chwila moment, jak to się pisało ? Evanescence, o coś jest, nie Fallen tylko coś starszego, 2000 rok, no ok., może być, klik – download..." :D Origin było wtedy dla mnie czymś kompletnie oderwanym od rzeczywistości, nigdy jeszcze nie słyszałem takiej muzyki, brzmiało trochę jak połączenie Depeche Mode ze spokojniejszymi kawałkami Toola. Do tej pory ta płyta brzmi niezwykle niepowtarzalnie i wyjątkowo, na pewno w porównaniu z nagranym później dla komercyjnej wytwórni Wind-up Fallen. Z Fallen oczywiście zapoznałem się w następnej kolejności i prawdę powiedziawszy nie dałem rady go słuchać wtedy do końca. Ciężkie, monotonne numetalowe riffy, rozumiem, że mogą sobie być w dwóch, trzech kawałkach, ale niemal na całej płycie ? Każda kompozycja brzmi szablonowo i przewidywalnie, co się stało ? To ma być ta kapela która nagrała trzy lata wcześniej tak genialny debiut ? Zespół jakby cofną się w rozwoju. Fallen brzmi jak jakieś wczesne demo, covery Origin (a ponoć było odwrotnie ;P). Muzyka straciła swoją calutką głębię, powstał prostacki, numetolowy łomot dla nastolatków :/ Każda kompozycja jest podobna do siebie, zmieniają się tylko rytm i słowa. Nastrojowa, pełna tajemniczej głębi ambientowa elektronika zniknęła, zastąpiły ja... dyskotekowe, plastikowe bity :/ Zresztą mało co z tej elektroniki się przedziera przez monotonne wycie przesterowanych gitar. Nagranie gitar wydaje się też nieco skopane, spotkałem się tu z opinią, że są one jakby płaskie, dwuwymiarowe, zgadzam się, są ściszone, wycofane względem sekcji rytmicznej i wokalu, choć jakby dali je na normalny wolumen to dopiero mogłoby wyjść wycie ;P Ale niestety, wygładzone przestery powodują że brzmienie robi się właśnie płaskie. Plusy, no, w końcu jakieś się znajdą, to całkiem ładnie prezentująca się gra bębniarza. Żywy drummer to jedna z niewielu zalet tej płyty, stara się on urozmaicić jakoś monotonnie brzmiącą sekcję gitarową. Baa, powiem że miejscami brzmi to bardzo dziwnie, gitary w roli sekcji rytmicznej, perkusja jako instrument grający solówki ;P Pan Rocky Gray, bo to on dzierży pałeczki, odwala na tej płycie kawał dobrej roboty, jego przejścia i ozdobniki są wysokiej światowej próby. Oczywiście należy się plus za kompozycje. Są ładne, wpadające w ucho, ot do nucenia przy kotlecie ;P Najlepsze piosenki to: My Immortal (ale nie wiem czy się liczy, niemal nie różni się od wersji z Origin, oczywiście starsza wersja lepsza ;)) i druga: Hello. Tak, zgadza się, obie są balladami bez przesterowanych gitar ;P Widzicie te gwiazdki jakie postawiłem powyżej ? Większość dzięki tym dwóm kawałkom. Piękny My Immortal wszyscy znają, Hello został napisany ku pamięci zmarłej siostry Amy. No cóż, mimo swojej prostoty Hello jest naprawdę zjawiskowy, naładowany emocjami, głównie za sprawą wokalu Amy. Momenty w których śpiewa: "Don't try to fix me i'm not broken" a zwłaszcza dalej: "Suddenly i know i'm not sleeping, Hello i'm still here, All that's left of yesterday", powodują prawdziwe ciary na plecach. Ten kawałek, wbrew pozorom bardzo spokojny, powoduje w słuchaczu wyzwolenie większych emocji niż przewalone wyjącymi gitarami kompozycje. Aha, z mocniejszych kawałków na jakie warto zwrócić uwagę to ostatni Farther Away, jest tu znakomity riff i gra perkusisty. Niestety, kompozycja jest dostępna tylko na japońskiej edycji Fallen, mimo to uważam że warto dopłacić by ją mieć. Amy śpiewa na Fallen już zdecydowanie bardziej odważnie. Choć musze przyznać, na Origin jej głos choć nie tak potężny i wyeksponowany, pełen był delikatność i dziewczęcej niewinności, mi podobał się wtedy o wiele bardziej, miał w sobie to coś, zresztą podobnie jak cała płyta. Ktoś z forum napisał że choć dziewczyna ma dobry głos, każdy kawałek śpiewa tak samo, zgadzam się, ale tak jest na Fallen, a to dlatego że tutaj każdy utwór jest do siebie bardzo podobny :] Wiem, nieco ostro pojechałem po tej płycie, w porównaniu do późniejszej The Open Door, a zwłaszcza poprzedniej Origin to niestety przepaść. Żeby zrozumieć Fallen trzeba do niej podejść trochę na luzie, bez zbyt wielkich oczekiwań, ot, zdrowe, ciężkie pop-rockowe łojonko, bez sentymentalnego smęcenia i wygibasów na gryfie. Na pewno w porównaniu do Origin jest to płyta bardziej przebojowa, większość kompozycji wprost wpisana jest w listy przebojów. Baa, z takim podejściem już nawet Bring Me To Life daje się słuchać, a rapowany tekst staje się miłym urozmaiceniem ;P Choć płyta pod względem artystycznym jest nieszczególna, to w końcu ona otworzyła drogę do krótkotrwałej co prawda sławy kapeli. Jeśli dzięki niej słuchacze poznają inne płyty tego zespołu, to już należy oddać Panom którzy ją wykreowali w Wind-up'ie szacunek.

Evanescence - Origin

Evanescence, czyli twórczy duet nastolatków z Litle Rock, Amy Lee i Ben Moody, grają już pięć lat. Nagrali oficjalnie dwie EPki i chyba wreszcie zdecydowali, że nadszedł czas na płytę, która w zamyśle miała przypominać album, jak dla mnie jest nim w pełni. Pod szyldem nieznanej mi znikąd niezależnej wytwórni BigWig Enterprises (nie zdziwiłbym się gdyby jej "studio" mieściło się w jakimś garażu wyłożonym wytłoczkami po jajkach ;P), wydali w listopadzie 2000 roku, nakładem 2500 sztuk płytę, która przeszła do legendy wśród tych którym dane było widzieć i słyszeć oryginalny jej egzemplarz. Ci naprawdę młodzi ludzie, nie zdają sobie chyba do tej pory sprawy, że nagrali coś naprawdę niespotykanie dobrego. Amy stwierdziła zapytana o tą płytę, że jeśli ktoś jej nie ma, jej jak i zarówno wcześniejszych EPek, niewiele traci z muzyki zespołu. Nie pozwala nawet nazwać tej płyty mianem albumu, a tylko zbiorem demówek. Jest w błędzie, co oczywiście potwierdziły osoby słuchające Origin. Jakby na przekór pięknej wokalistce w sieci wielokrotnie można znaleźć opis tej płyty jako pierwszego, studyjnego albumu Evanescence :D No i bardzo dobrze, ja również uważam Origin za prawdziwy, pełnowartościowy i podkreślam, najlepszy jak do tej pory album grupy. A jak prezentuje się sama muzyka, ten tak wzgardzony zbiór demówek ? Przy Origin, Fallen brzmi jak składanka Viva Top Hits ;P Origin to płyta doskonała od samiutkiego początku do końca. Każdy kawałek pasuje idealnie w swoje miejsce. W pierwszej części przeplatające się mocniejsze i spokojniejsze utwory, doskonale kontrastują ze sobą, ale płyta nie jest przez to pociachana. Trzy, klimatyczne i wolniejsze kawałki: Field of Innocence, Even In Death, Anywhere, są chwilą odprężenia przed naprawdę przeszywającym, ostrym Lies. No i przebojowy Away From Me po który zaraz mamy kompletnie zakręcony Eternal. Wydawać by się mogło że już niczego tu nie brakuje, niezupełnie... Tuż przed wydaniem albumu usunięto, wg mnie absolutnie niepotrzebnie, dwa znakomite utwory. Pierwszy Listen to the Rain ponoć dlatego, że muzycy nie byli zadowoleni z chóru jaki śpiewa tekst. Drugi, instrumentalny kawałek Demise, został co prawda może i tylko skrócony (słychać go jako ukryty track na końcu płyty), ale w całej długości stanowiłby doskonałe zwieńczenie albumu. Polecam poszukać sobie tych utworów na własną rękę i posłuchać, są naprawdę wyjątkowe, zwłaszcza Listen to the Rain śpiewany przez chór do grającego fortepianu Amy :) Zawartość tekstowa Origin również jest miejscami niezwykła. Należy tu wspomnieć, uprzedzić, że na tym albumie słychać silne nawiązania do rocka chrześcijańskiego: cytaty z Biblii, łacińskie fragmenty... Według was to egzotyczne, ciekawe, śmieszne czy żałosne ? Dla mnie jak najbardziej ciekawe :) Ponoć na okładce płyty też można dostrzec jakieś słowa, bardzo delikatnie wypisane łaciną. Zresztą już sama okładka jest równie niezwykła co muzyka, nie razi tak jednoznacznością jak te z następnych albumów grupy. W opinii o pierwszej EPce skrzętnie ukryłem informację o programowanych samplach, szczególnie nieco sztucznie brzmiącym automacie perkusyjnym ;) W piosence Understanding udawał perkusistę nad wyraz skutecznie, ot, taki mój mały ślepy test dla złotouchych audiofili, nabrał się ktoś ? ;P Na Origin nie ma już czego ukrywać, cała elektronika wyszła naprawdę fenomenalnie. Ben Moody sam stwierdził, że zawsze był lepszym programistą takich instrumentów niż gitarzystą, słychać to doskonale na tym krążku, choć... ale o gitarach będzie później ;) Muzyka jest bardziej zróżnicowana, mocniejsza i szybsza niż na wcześniejszych EPkach, a mimo to nie straciła swojego klimatu. Jeśli do czegoś można by się było przyczepić wcześniej, to lekkie rozdmuchanie kompozycji, pompatyczność, absolutnie nic takiego nie ma miejsca na Origin. Polubiliście skoczne, proste rockowe rytmy na Fallen ? Zapomnijcie że coś takiego znajdziecie na Origin. Muzyka z wcześniejszego krążka jest paradoksalnie dojrzalsza, niezbyt komercyjna choć nie przekombinowana, mimo to nie wyobrażam sobie usłyszeć żadnego z tych kawałków w MTV. Wszystkie kompozycje mają w sobie to coś, jakąś nieokreśloną głębię. Zero tu plastiku, sztuczności i sterylności, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę sporą ilość bezdusznej elektroniki, cała muzyka jest dosłownie naładowana emocjami. Całość brzmienia jest bardzo surowa i mroczna, daleka jednak od mrocznej śmieszności która nie raz, przynajmniej mi udziela się gdy słucham popularnego w MTV, lukrowanego gothick-metalu (a szczególnie gdy oglądam te śmieszne teledyski) ;P Elektronika doskonale buduje nastrój, niskie zejścia masują brzuszek i dodają nieprawdopodobnej głębi nagraniom. Sample nie są już tak nieśmiałe lub sztuczne jak na poprzednich EPkach, nie próbują nieudolnie naśladować żywych instrumentów, dlatego właśnie ich brzmienie jest tak niezwykłe i niepowtarzalne. Brzmią mocarnie i gęsto, wypełniając przestrzennymi efektami niemal wszystkie utwory. Niski bit potrafi przywalić porządnym kopem w bebechy, szczególnie ładnie słychać to w kawałku Lies. Często pojawiają się klasyczne gotyckie organy, ponadto w tle słychać mnóstwo ukrytych smaczków, dźwięków, szumów, szeptanych słów. Gitary wyszły również znakomicie, surowo, chropowato. Mimo "garażowej" produkcji są o wiele prawdziwsze niż te które zmajstrowali Panowie z Wind-up’a, w sterylnym studio na krążku Fallen. Kto tam gra na tej gitarze ? Nie mam innych danych osobowych odnośnie wioślarza więc pewnie to nasz przyjaciel Moody ! ;) Dlaczego się tak dziwię ? Bo zagrywki są znakomite ! Zero monotonnego, numetalowego buczenia jakimi niestety musieliśmy się męczyć z tym gościem na Fallen (ależ brutalnie znęcam się nad tym albumem, ale nic to, dołóżmy mu jeszcze) ;P Gitarowe solówki (na Fallen były dwie) tu prawie w każdym mocniejszym kawałku, lub w ich zastępstwie elektroniczne, ekscytujące pasaże. Bena naprawdę jest dużo na tej płycie, również wokalnie w tle udziela się częściej niż na jakimkolwiek innym późniejszym czy wcześniejszym albumie. Baa, duet śpiewany z Amy w kawałku Anywhere wyszedł naprawdę fantastycznie, przepięknie uzupełnianie się tekstem i głosami. Ale słychać też i inne osoby które zostały zaproszone do pomocy w nagraniu płyty. Niezmiennie, zawodzące kobiece chórki w tle (Stephanie Pierce, Suvi Petrajajvri, Sara Moore, Catherine Harris i Samantha Strong), w kawałku Lies mamy za to mocny, chropowaty, niemal growlingowy (!) wokal innego Pana (Bruce Fitzhugh), bo raczej delikatny Ben to nie jest ;P Ze względu na mocne, gęste i bogate w efekty brzmienie, wokal Amy wydaje się jakby wycofany. Nie ulega wątpliwości, płyta Origin to w równej mierze płyta Bena, płyta Evanescence, a nie Amynescence jak nieraz o późniejszych produkcjach wyrażali się krytycy. Ktoś by pomyślał że to niemądre tak potraktować największy atut tej kapeli, głos Amy. Wbrew pozorom ratuje to muzykę przed zbytnią dominacją wokalnych jęcząco-wyjących popisów tej nieokrzesanej dziewczyny ;P Nie mogę oprzeć się pokusie i choć znów wyjdzie masa tekstu, opisze wam po kolei utwory na płycie ;) Ok., wkładamy CD do kompaktu, naciskamy play, ale chwila moment, przewijamy ręcznie pierwszy track do tyłu (poniżej czasu 0:00), by usłyszeć pierwszy ukryty utwór :) Właściwie utwór to zbyt mocne słowo, jest to fragment z próby... może nie zdradzę jaki, posłuchajcie sami ;) Origin – elektryzujące 35 sekundowe intro, zaczyna się cichymi szeptami, po chwili przeszywający świst, ciary na plecach, dźwięk niczym z horroru (niektórzy słyszą tam strzał z broni), znany nam z Understanding krótki dialog psychiatry z kobietą, wsłuchajcie się też w tło, są tam jakieś fantasmagoryczne jęki... Intro płynnie przechodzi w... Whisper – znany kawałek gdyż przerobiony na numatalowo na Fallen. Niesamowity efekt na początku utworu, śpiew Amy niczym ze studni (słychać użycie bardzo prostych efektów) przechodzi płynnie w jej czysty, wysoki głos. Dynamicznie i bardzo kontrastowo brzmiąca elektronika, od niskich, basowych pomruków po wysokie, przesterowane wejścia. Pojawiająca się wtedy kiedy trzeba, wyraziście brzmiąca elektryczna gitara. Bezapelacyjnie jazgocząco-dudniaca wersja na Fallen może się schować, nokaut ;) Imaginary – podobna sytuacja co powyżej, kolejny nokaut łomoczącej wersji z Fallen ;) Elektronika i ściszone, ale wyraźnie przesterowane gitary nadają temu kawałkowi wyjątkowy klimat. Amy gra dźwięczny wstęp na fortepianie, po chwili wchodzi mocny, niski basowy bit. Kolejne i nie ostatnie na tej płycie fenomenalne użycie kontrastów. My Immortal – śpiew Amy z równoczesną grą na fortepianie. Ta wersja niemal nie różni się od tej z Fallen i bardzo dobrze, ciężko poprawić coś tak ładnego. Jeśli gdziekolwiek na Origin będzie wam brakować namiętnych jęków Amy, ten kawałek to wam wynagrodzi :) Where Will You Go – ten, jak i kolejne utwory znamy już tylko z Origin. Szybszy kawałek, na początku fajnie użycie elektroniki, i efektów przestrzennych plumkających klawiszy. Przez cały czas trwania utworu towarzyszy mu pulsujący niski bit i grające organy. Gitary znów stanowią głównie tło i mocniej pojawiają się tylko wtedy kiedy trzeba. Field of Innocencie – bardzo nastrojowa piosenka, z ładną, prowadzącą utwór, brzdąkającą gitarą. Elektroniczne efekty przestrzenne urozmaicają klawisze Amy, bardzo egzotycznie brzmiący w połowie utworu chór śpiewający łaciną. Even in Death – ten kawałek przypomina mi nieco muzykę z wcześniejszych EPek, spokojny, elektroniczny przez pierwszą połowę w drugiej rozwija się mocnym, chropowatym riffem i znakomitą solówką. Osobno należy omówić przesterowany efekt gitarowy w tym solo, jeszcze na żadnej płycie nie słyszałem czegoś takiego. Przestrzenny, zadziorny wypełniający pokój riff (takie efekty uzyskano chałupniczymi metodami, wprost niesamowite !). Anywhere – bardzo ładna, nastrojowa piosenka, Ben i Amy śpiewają razem refren który wyszedł po prostu świetnie. Oszczędne użycie elektroniki, ciche gitarowe przestery jako tło i niemal klasyczna, bardzo prosta solówka. Ale jak to kiedyś przeczytałem w recenzji płytki Brothers In Arms, piękno tkwi w prostocie ;) Na koniec mamy znów krótki ukryty track. Lies – piękny wyśpiewany przez Amy i jej pomocnicę opening, ostre, przesterowane wejście i oto mamy najmocniejszy utwór na płycie i jeden najmocniejszych jaki nagrało Evanescence. Ostro, chropowato chodząca gitara, mocny, twardo walący basowy bit i do tego ten mroczny, niski męski śpiew, często kontrastujący z miękkim kobiecym głosem. Wbrew pozorom utwór nie jest o nienawiści czy innych złych rzeczach ;) Wiadomo, niektóre teksty są ciężkie do analizy, niejednoznaczne, ale tu mamy bezpośrednie nawiązania do poświęcenia, śmierci Jezusa i bardzo podobnie brzmiący tekst do cytatu z Biblii: I will never leave thee, nor forsake thee - Nie pozostawię cię ani nie opuszczę (Herbrajczyków 13;5b). Away From Me – ten kawałek chyba najbardziej przypomina klimatem późniejsze, mocne piosenki grupy. Oczywiście na Origin nie brzmi tak szablonowo, ponownie głównie za sprawą świetnej elektroniki. Bardzo melodyjny, wpadający w ucho, ale również mocny, jazgotliwy. Po wygładzeniu chyba jako jedyny z tej płyty ewentualnie nadawałby się na radiowego hiciora ;) Eternal – genialne, instrumentalne zakończenie. Gęste nakładające się na siebie elektroniczne, fortepianowe i gitarowe pasaże tworzą całkiem niezły chaos ;P W przerwach mamy cichsze, bardziej grzeczne fragmenty w których słuchać, ukrytą skrzętnie grę gitary Bena i fortepianu Amy, trzeba przyznać brzmi to bardzo osobliwie ;) Dźwięk cichnie, słychać rozpoczynająca się burzę, rozdzierające uderzenia pioruna, najpierw oszczędnie, z czasem coraz gęściej spadające krople i równocześnie... znakomicie kontrastujący z poprzednimi, syntetycznymi, agresywnymi dźwiękami fortepian Amy. Dziewczyna uderza w klawisze imitując spadające krople, naprawdę wyszła z tego bardzo prosta, ale przepiękna melodia. Fortepian cichnie niemal jednocześnie z oddalającą się za horyzont burzą (słuchać charakterystycznie stłumione grzmoty). Deszcz pada jeszcze chwilę po czym mamy kolejny, schowany kawałek. Demise, proste, mroczne, syntetyczne dźwięki pasują idealnie do zakończenia płyty. Jakie etykietki przykleić Origin ? Nigdy nie byłem w nich dobry, ale spróbuję ;P Może alternative-goth-ambient-rock ;P Hmm... jakiś potwór wyszedł, no nic to, musicie mi zaufać, nie jest tak strasznie, wręcz przeciwnie, jest znakomicie, a przynajmniej dość niezwykle ;) Może sami odkryjecie jakie pochodzenie ma ta muzyka. Egzotyczna nazwa płyty: Origin, to po przetłumaczeniu Pochodzenie. Jeśli ktoś chciałby zdobyć oryginalny egzemplarz płyty niech pamięta, cały nakład BigWig Enterprises wynosił tylko 2500 sztuk, dlatego najprawdopodobniej wszystkie używane krążki na aukcjach takich jak np. eBay to piraty wytłoczone na wschodzie. Wbrew pozorom, piratów było dość sporo, na niektórych dodano właśnie dwa usunięte pierwotnie z polecenia muzyków, kawałki: Listen to the Rain i Demise w całej długości. Niektóre nie zawierają ukrytych tracków (szczególnie pierwszego). Ale nie cieszcie się za wcześnie, inne są dokładnymi kopiami oryginalnego Origin, możliwymi do rozróżnienia najprawdopodobniej tylko po numerach IFPI na płycie i wewnątrz pudełka.

Evanescence - EP

Mamy 1998 rok i pierwszy, twardy krążek amerykańskiej kapeli z Little Rock, znanej tam lokalnie już praktycznie od 1995 roku. Jak na EPkę przystało zawiera kawałki skromne aranżacyjnie, dwa zostały poprawione na późniejszych pełnowymiarowych albumach, reszta to prawdziwe perełki, których już nigdy później chyba nie zarejestrowano. Oczywiście nie prawdziwe są pogłoski że Evenescence to komercyjny wytwór płytowego molocha o nazwie Wind-Up. Pierwsze kompozycje grali oraz wydawali praktycznie na własną rękę i za własne pieniądze. Wszyscy znają Evanescence bez wątpienia z hitów jakie zagrali na Fallen, bardzo dobrej, ale jednak nie odkrywczej płycie rockowej. Warto wiedzieć, że przed powstaniem tego przebojowego, pop-rockowego, ubóstwianego nie tylko przez dojrzewające nastolatki albumu, zespół grał muzykę całkowicie inną, śmiem twierdzić ambitniejszą, na pewno bardziej klimatyczną, alternatywną i daleką od komercji, choć niezbyt skomplikowaną. Gdy pierwszy raz usłyszałem opisywaną tu EPkę wprost nie mogłem uwierzyć że ta kapela poszła pięć lat później tak komercyjną, utartą przez numetalowe kapele ścieżką na Fallen. Muzyka zawarta na płycie (coś koło rocka gotyckiego) jest niespotykanie klimatyczna, wolna, eteryczna, dźwięki wyłaniają się z głośników niczym przymglony sen. To określenie znakomicie oddaje klimat tej płyty, jest delikatna i ulotna jak sen, ale również miejscami surowa i mroczna niczym przebijająca się koszmarna wizja. Nieskomplikowane aranżacje są tu niewątpliwą ozdobą. Urok utworów śpiewanych przez młodziutką wtedy (17 lat !) Amy Lee wspomagają żeńskie chórki. Instrumentami są, prócz gitar akustycznych i przesterowanych elektrycznych, na których gra współzałożyciel kapeli Ben Moody (wtedy 18 latek !), perkusja, elektroniczne, gotyckie organy, i również ambientowe, syntezatorowe plamy, w końcu znakomicie uzupełniane fortepianem Amy. Niektóre kawałki są skomponowane schematycznie, choć dość nietypowo. Do połowy spokojne i oszczędne, a od połowy mocne, ciężkie, miażdżące ścianą przesterowanych gitar. Głos Amy na tym krążku jest przepełniony smutkiem, śpiewając wydaje się że dziewczyna momentami płacze, słychać niesamowite emocje przepełniające jej głos, w mocniejszych momentach jej krzyk jest niemal rozpaczliwy. Słychać że młodej Pannie brakuje jeszcze warsztatu, można się przyczepić że wszystko śpiewa podobnie, mimo to nadrabia sercem i uczuciem jakie wkłada w kompozycje. Jej głos brzmi bardzo naturalnie, delikatnie, nie ma tu za często zbędnego popisywania się, charakterystycznego wycia (co czasem przeszkadza np. w The Open Door). Pierwszy kawałek brzmi jak demo (dźwięk jest stłumiony, nie grzeszy audiofilską jakością). Where Will You Go, dominują tu gotyckie organy, elektroniczny bit i ściszona gitara elektryczna. Wersja kawałka z albumu-demo Origin jest już znacznie lepiej dopracowana. Dalej mamy Solitude, to pierwsza perełka, brzmi również zdecydowanie lepiej. Bardzo oszczędny śpiew Amy z cicho brzdąkającą, rozwibrowaną akustyczną i później elektryczną gitarą. Nagle od połowy zmiana tempa, wchodzi perkusja razem z przesterowana gitarą i chórkami w tle. Imaginary, podobna sytuacja co z pierwszym kawałkiem, brzmi to jak demo nagrywane na kolanie. Wolniejsze tempo i cichsza tonacja od znanej wersji z Fallen. Exodus, zagrany na fortepianie i zaśpiewany tylko przez Amy. Znakomita, klimatyczna piosenka, mimo że szybsza w tempie od znanych nam tego typu kawałków My Immortal czy Hello, to brzmi delikatniej i smutniej. Słowa są tylko z pozoru pogodne, z tonacji śpiewania bije smutek. So Close, kolejna obiecana perełka. Melodia pogodniejsza i żywsza od reszty kawałków, fajnie brzdąkająca elektryczna gitarka, żywo wybijająca rytm perkusja, od połowy utworu mocne gitarowe wejście, znakomite przejścia, krótki powrót do poprzedniego klimatu, przyspieszenie, i ponowne ostre wejścia na przesterowanej gitarze. Amy jednak ciągle śpiewa jakby gryzło ją coś bardzo smutnego. Nawet wydawać by się mogło gdy melodia zmienia się w ciut bardziej optymistyczną, Amy wciąż nie może znaleźć ujścia dla swego smutku. Understanding, siedmiominutowy, piękny, monumentalny i chyba jeden z najsmutniejszych utworów jaki dane mi było słyszeć w życiu. Zaczyna się monologiem obco brzmiącego głosu mężczyzny: "You hold the answers deep within your own mind. Consciously, you've forgotten it. That's the way the human mind works. Whenever something is too unpleasant, to shameful for us to entertain, we reject it. We erase it from our memories. But the answer is always there." Warto wiedzieć, że początek zdania jest również wstępem do albumu-dema Origin. Zawodzące chórki, delikatny śpiew Amy, monotonnie powtarzającej smutne słowa. Oszczędna akustyczna gitarka, równo, wybijająca tempo perkusja (brzmi niemal jak bezduszny automat). Z czasem słyszymy znów obcy głos tym razem kobiecy, dwie osoby prowadza ze sobą rozmowę (brzmi to jak rozmowa psychiatry z pacjentką). Nagle zmiana tempa, perkusista wali galopadą na stopach, ostro tną elektryczne gitarowe przestery. Utwór kończy się cicho, grają organy, słychać mężczyznę: "But the answer is always there. Nothing is ever really forgotten.", kobieta powtarza po kilkakroć jak zaklęta: "Because I'm tired of it too." The End, instrumentalne, majestatyczne dwu minutowe zakończenie. Wyjąca w tle przesterowana gitara, zawodzący chór i niski, uderzający powolnym basem przestrzenny bit. Doskonałe zakończenie tego niesamowitego mini-albumu. Chyba nie dziwię się czemu zespół uznał że lepiej nie wznawiać wydań tej i kolejnych, skomponowanych w podobnych klimatach płyt. Nastrój jest niesamowicie przygnębiający i mroczny, jeśli macie doła nie słuchajcie tego, grozi wyskoczenie przez okno lub innymi ekstremalnymi czynami ;P Nakład tej EPki wynosił ledwie 100 sztuk. Najprawdopodobniej nie można już dostać żadnego z tych egzemplarzy w oryginalne, a jeśli tak to za jakieś astronomiczne sumy (liczone w setkach, tak nie pomyliłem się, w setkach dolarów !). Amy jednak wyraźnie w pewnym wywiadzie powiedziała, że jeśli kogoś interesuje ta, jak i inne, wydane przed Fallen rzeczy, śmiało może je sobie ściągnąć z internetu (cóż za rozbrajająca szczerość ! ;)). Zachęcam tak zrobić, dokładne zripowane FLACi są dostępne w kilku miejscach w sieci, więc praktycznie za darmo możemy zapoznać się z tą niezwykłą muzyką :) Choć płyta ma 30 minut, nie jest pełnowymiarowym albumem jak późniejszy Origin. Zresztą Origin jak powiedziała w pewnym wywiadzie Amy też nie jest do końca albumem, wyraźnie zaznaczyła by określać go jako album-demo, co też niniejszym jak widać zazwyczaj robię. Mimo to, dla mnie ta EPka jak i przede wszystkim Origin, są bez wątpienia tym, co najlepsze popełniło Evanescence. Tak innej muzyki, od wszystkiego co słyszeliście do tej pory nie znajdziecie nigdzie indziej. Evanescence w wolnym tłumaczeniu oznacza efemeryczność, przelotność, zanikanie, tak właśnie brzmi ta kapela w okresie nagrywania swoich dwóch EPek i Origin. Jaką ocenę mogę postawić takiemu króciutkiemu mini albumikowi ? Choć z pewnością gdyby trwał dłużej słuchacz niechybnie mógłby nie wytrzymać emocjonalnie ;) Nie przesadzę chyba, gdy napisze że jest to dzieło na miarę Disintegration zespołu The Cure. Nawiasem, jeśli miałbym porównać tą muzykę do czegokolwiek, to właśnie płyta Disintegration byłoby bardzo blisko. Słychać kawał serducha jakie włożyli w te piosenki muzycy, słychać je w śpiewie Amy, w gitarach Bena. Jakże prawdziwie brzmi ta płyta w porównaniu do lukrowanej papki jaką serwują nam obecnie media. Gdyby nie krótkość i dwa, brzmiące jak dema utwory, byłaby maksymalna ocena w gwiazdkach. Choć może jednak nie, pięć gwiazdek zostawię dla Origin...

Feist - The Reminder

Cóż... jak dla mnie świetne, wokalnie jest bardzo dobrze, czasem brakuje mi konkretniejszych podkładów, ale z drugiej strony właśnie spokoje tło muzyczne sprawia że płyty tej słucha się wspaniale. Ciężko jest mi opisać dokładniej muzykę jaką prezentuje Feist na tej płycie, jest nastrojowa, przyjemna i jednocześnie pozbawiona 'dziadostwa'. Brzmi lekko i aż chce się słuchać i słuchać.

Strobel Janusz - Wierny sobie

Obiło mi się o uszy (z dawnych lat) nazwisko Strobel jako część słynnego duetu Alber Strobel. A że bardzo lubię muzykę gitarową postanowiłem zakosztować nowej płyty tego wykonawcy. Co bardzo mnie zaskoczyło został kompozytorem !!! Znając takie garnitury wykonawców jak trio ze słynnej Friday night in San Francisco oraz duet Rodrigo y Gabriela ciekaw byłem konfrontacji. I pełne zaskoczenie od pierwszego taktu. Tylko gitara czasami z dodatkiem fortepianu, wokalizy i saksofonu. Broni się - nie tylko broni ale całkowicie przejmuje uwagę i trzyma za twarz do końca płyty. Byłem zaskoczony że ten instrument (w wielu kompozycjach solo) potrafi tak zaczarować, opanować i wciągnąć bez reszty. Wspaniałe spokoje, rewelacyjnie zagrane kompozycje. Muzyka finezyjna, spokojna, leniwe rytmy. Płyta bez słabych stron. Muzyczna uczta dla miłośników gitary i talentu Janusza Strobla. Jest wirtuozem wysublimowanych klimatów oraz znakomicie sprawdził się jako kompozytor. Pozycja obowiązkowa, mistrzostwo. Po prostu bajka.

Academy of Ancient Music - Richard Egarr - Bach - Branderburg Concertos, BWV 1046-1051 (SACD)

Prawdopodobnie jedyne wykonanie koncertów w stroju A=392 (francuskim). Concertów 1 - 3 (CD1) nie da się słuchać. Brzmienie instrumentów nie jest zbalansowane, szczególnie zaś rogów i trąbek. Zakłócają one naturalną charmonię całości. Wygląda na to, że muzycy (rogi i nieco trąbka) nie dają sobie rady z niskim strojem. Dużo przyjemniej słucha się już koncertów 4 - 6 gdzie trabka i róg nie wystepują.

Diana Krall - Quiet nights

Smętna muzyka utrzymana w stylu ostatniej jej płyty,do poduszki i dobrego zasypiania.Nie ma sie nad czym rozwodzić.

Robbie Williams - Swing When You're Winning

Covery przebojow Sinatry, Martiny, Gerschwina itp w wykonaniu Robbiego W. Jest to najbardziej dojrzala plyta tego wykonawcy i zarazem jedna z najlepszych muzycznie. Tytulow takich jak "I will talk and Holywood will listen", "They can't take that away from me", czy "Have you meet miss Jones?" nie trzeba przedstawiac nikomu. Wydawac by sie moglo, ze byly wokalista "Take That" wybiera sie z motyka na ksiezyc porywajac sie na takie legendy muzyczne, ale to tylko pozory. Robbie udowadnia calemu swiatu, ze jest doskonalym i nieprzecietnym wokalista, a krytycy wlasciwie nie maja sie do czego przyczepic. Swietnosc tego albumu nie kryje sie jednak w perfekcyjnym nasladowaniu protoplastow, bynajmniej!! Sila Robbiego jest swiezosc, jaka wnosi do spiewanych utworow i umiejetne przekazywanie emocji, ktore w tym przypadku docieraja do najbardziej wybrednego sluchacza. Polecam.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.