Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Faith No More - Angel Dust

Jedna z najciekawszych płyt rocka lat 90-tych, jej nieblaknące walory artystyczne i świeżość robią wrażenie do dziś. Opus magnum frapującego bandu Faith No More, nagrana w najsłynniejszym składzie, jeśli mieć w dorobku jedną płytę to właśnie tę. "Angel Dust" nie jest przesadnie łatwa w odbiorze, utwory "Smaller and Smaller" czy "Malpractice" wydawały mi się na początku zahaczać wręcz o kakofonię ale z pewnością warto przebrnąć przez trudne początki /pomągą w tym zdecydowanie melodyjne i bardziej przyswajalne utwory typu "Midlife Crises" czy "Kindergarten", żeby w pełni docenić jej harmonię i klimat, postindustrialny, momentami niepokojący i alienacyjny, oddający atmosferę czasu i zatrzymujący ten czas. Operując dość oszczędnymi środkami wyrazu muzycy Faith No More stworzyli zaskakująco urozmaicony materiał, pozornie eklektyczny, faktycznie spójny i przejmujący, osadzony w dość ciężkim gitarowym kontekście wzbogaconym wszakże o dość ekstrawaganckie rozwiązania melodyczne i stylistyczne. Zdecydowanie warto tej płyty posłuchać. Tym bardziej że już od kilku lat jest do kupienia za niewiele ponad 30 zł w księgarniach, np. w merlin czy gigant.pl. Lepiej wybrać wersję z bonusem - utworem Lionela Richie (!) "Easy" w oryginalnej wersji by Faith No More.

Queen - Innuendo

To jest to, o co chodzi w muzyce.

Pink Floyd - The Wall

Jest kilka takich płyt, którym z czystym sumieniem można wystawić najwyższą ocenę. To jedna z nich. Choć pamiętam, jak jechaliśmy z wycieczką szkolną autokarem do Krakowa i jeden z uczniów dał kierowcy kasetę, właśnie z "The Wall", aby puścił ją ku chwale umilenia podróży. Po jakiejś minucie od rozpoczęcia odtwarzania, pani od chemii wpadła w lekką histerię - "Wyłączcie to, chcecie, abym dostała zawału!".

Roger Waters - Amused to Death

Nudna i grafomańska. Być może teksty są dobre, ale cóż za pech - nie znam biegle angielskiego. Muzycznie - lata świetlne od rewelacyjnego "The Wall".

Counting Crows - Hard Candy

- ’Hard Candy’ ma urzekającą okładkę – metalowa puszka na cukierki – bardzo retro. Co w środku? Ano ‘zwykłe piosenki’. Wokalista Adam Duritz ma glos barwa bardzo zbliżony do Michaela Stiple z R.E.M. i czasami podobna maniere śpiewania. Do tego należy dołączyć dość ‘specjalne’ teksty balansujące na granicy poezji i kiczu oraz wdzięczną muzykę – lekką, łatwą i przyjemną. Z puszki na cukierki wyciągamy jeden po drugim różne smaczki i delektujemy się. To jest dobra, komercyjna muzyka pop-rockowa z lekkim zabarwieniem folkowym. Może nie do zaakceptowania za pierwszym podejściem (wyjątek: rewelacyjne ‘Holiday in Spain/Big Yellow Taxi’ – radio-friendly kawałek). Counting Crow w roku 2002 nagrali piękną rzecz. Z pozoru bez wielkich ambicji i nieco luźno potraktowany zbiorek. Ale warto, naprawde warto. Dzis mamy natłok ‘prostej muzyki’. To dobrze. Ale mimo to mało jest ziarna a sporo plew. Counting Crow z wdziękiem radzą sobie tłumie. -

Keith Jarrett - Eyes of the heart

Płyte tę zdecydowałem się zopiniować równocześnie z "The melody...", gdyz prezentuje podobny, wyśrubowany poziom. Nie ma tu wybuchów geniuszu i dzikich uniesień, jest za to solidność mistrza w chwilach świadomego przekazu. Jarrett przygrywa, niczym siedząc w pokoju z dzwiami balkonowymi otwartymi na taras, prowadzący do wiosenno-letniego ogrodu...spokój, harmonia i szczęście odnalezionej więzi pomiędzy sercem, a rozumem. Niemożliwe? Tego trzeba posłuchać, żeby zrozumieć. U niego to naprawdę możliwe. Muzyka właśnie ucichła...Keith, jesteś wielki.

Keith Jarrett - The melody at night, with you

Jeśli numerem 1 spośród wszelkiego dzieła genialnego Jarretta jest koncert w Kolonii, ta płyta- stoi w jednym rzędzie z kilkoma równie dobrymi, ba! godnymi wszelkeigo polecenia nagraniami Keitha. Za chwilę dopiszę drugą, dorównującą klasą niniejszej. Tylko gwoli formalności dla szukających, co wybrać z przygody z Keithem Jarrettem. Bo tej muzyki naprawde dobrze jest słuchać!

Guess Who, The - Greates Hits

Skladanka z roku 2002 siega gleboko w przeszlosc - koniec lat 60-tych i poczatek 70-tych. The Guess Who nie zdobyli sobie wielkiej slawy poza rodzima Kanada i sasiednimi USA. Za to tam dobili sie najwyzszych zaszczytow. GH zawiera sensowny wybor utworow i nie pomija zadnego z wielkich hitow zespolu. Jest zatem i 'American Woman' czy 'These Eyes' ale takze kilka innych utworow, ktore obily sie nam o uszy. Mnie szczegolnie emocjonuje 'Share The Land' - rodzaj hymnu tamtego okresu, znacznie lepsza i bardziej przejmujaca niz slynne ale cukierkowe 'If you going to San Francisco...'. Generalnie zestaw absolutnie znakomitych piosenek w swietnym wykonaniu. Klasa tamtych lat. Rock, pop-rock, troche folk czy ambitniejszych prob. Nie az tak wyrafinowanie jak Steely Dan ale z fasonem i ambicjami. Az dziwne, ze The Guess Who nie wymienia sie w jednej linii z The Beatles czy Led Zeppelin - zasluguja na uwage i szacunek. Mdla, czerwona okladka nieco odstrecza. Ale to zaslona dymna! :-) W srodku perly i diamenty.

Feist - The Reminder

Właśnie skończyłem słuchać tę płytę po raz drugi. Jest dopiero 25 kwietnia, ale nie mam najmniejszych wątpliwości: trzymam w ręku najlepszy album roku 2007. Moja ocena może jest nieco ukierunkowana, bo na tydzień przed premierą tej płyty skomplikowany ciąg wydarzeń sprawił iż mimo wszelkich znaków na niebie i na ziemi udało mi się wziąć udział w jednym z koncertów Feist promujących ów nowy album, w Londynie. Słuchanie tej płyty stanowi zatem dla mojegu umysłu, że użyję sformułowania rodem z powieści Zelaznego, "memory jogger", przywołując na powrót obraz Shepherd's Bush Empire i emocje towarzyszące mi tego wieczoru. Ktoś kto nie miał okazji doznać tego co ja, może odebrać album nieco inaczej, nie tak głęboko. Ale cóż poradzę, recenzja jako taka wyraża zdanie piszącego, zatem po prostu nie może być obiektywna. Przed premierą, The Reminder uzyskał nadwyczaj szerokie zainteresowanie ze strony mediów (przynajmniej w pewnych kręgach), zapewne głównie z uwagi na niecodzienne okoliczności swojego powstania. W przeciwieństwie do poprzedniego studyjnego albumu Feist (Let it Die), Większość materiału została skomponowana i dopracowana w trakcie trasy koncertowej. Nagrań nie dokonano w tradycyjnym studiu, lecz w pokojach starej rezydencji mieszczącej się pod Paryżem, co zresztą nadaje im bardzo unikalny klimat (pogłos pomieszczeń, odgłosy pochodzące z ogrodu za oknem). Kilka słów o muzyce, którą znajdziemy na tym krążku. Nie będę się starał jej szufladkować, przypisując do jakiegoś konkretnego gatunku. Jest to muzyka odmienna od tego co można było znaleźć na Let it Die. Zdecydowanie dojrzalsza, bardziej przemyślana. Nie ma już przepaści dzielącej studyjne wersje piosenek od ich dużo od lepszych, koncertowych odpowiedników. Instrumentarium jest stosunkowo proste. Na pierwszym miejscu wokal Leslie Feist, w razie potrzeby mnożony przy pomocy efektu "delay" (ten zabieg grupa wykorzystuje na koncertach, co w efekcie powoduje że jak na dłoni słychać stopniowe budowanie motywów, przypomina to nieco "Incantations" Oldfielda) i jej gitara. Do tego drugi gitarzysta, sekcja perkusyjna, fortepian / syntezator (jeśli już, zredukowany jedynie do klasycznych prostych przebiegów), w razie potrzeby sekcja dęta. Jednak te proste na pierwszy rzut oka środki okazują się wystarczające by tworzyć muzykę nietrywialną i intrygującą, w zależności od intencji muzyków porywającą ("sealion", "my moon my man"), kojącą ("so sorry", "how my heart behaves"), czy tajemniczą ("the water", "honey, honey"). Pomimo takiej zmienności nastrojów nie można jednak płycie zarzucić niespójności. Pisząc to zdanie w tej chwili sam jestem tym faktem nieco zaskoczony... Dla tych co są bardziej miłośnikami dźwięku niż muzyki jest również dobra wiadomość. Feist wywodzi się ze sceny alternatywnej, więc w jej muzyce można znaleźć wiele akustycznych smaczków. Niestety nie mogę się w tej chwili wypowiedzieć ostatecznie na temat jakości nagrania, ponieważ w obecnym czasie przebywam poza domem, gdzie jest nie tylko sprzęt, ale też sama płyta. Słucham płyty z komputera, dzięki pomocy brata, który zgrał mi album do mp3... Szczęście w nieszczęściu, że udało mi się zdobyć w miarę sensowne słuchawki. Podsumowując, najnowsze dzieło Feist imponuje mi swoją szczerością i realizmem, odłamaniem się od obecnego mainstream'u. Nic nie jest tu robione na pokaz. Jest jednak jedna rzecz której mi trochę żal. Od lat przyzwyczajony jestem do rozrzutności Mike'a Oldfielda, dla którego rozwijanie motywu muzycznego przez pół godziny - oczywiście w sposób interesujący dla słuchacza - nie stanowi najmniejszego problemu. Tym bardziej zatem mnie boli, gdy słucham znakomitych utworów Feist, trwających raptem po 3 minuty z groszami, bogatych w momenty, które śmiało można by poprzeciągać, porozwijać, poimprowizować... Na szczęście na koncercie artyści pozwolili sobie nieco bardziej poszaleć, ale przecież nie każdy może w takim koncercie uczestniczyć. Skąd więc ten minimalizm? Czyżby jednak naciski ze strony korporacji, by utwory mieściły się między radiowymi reklamami? Na szczęście nawet jeśli takie naciski istniały, to pomimo ich wpływu, powstało dzieło wyróżniające się, bardzo wyraźnie wyróżniające się w pozytywnym sensie na obecnej scenie muzycznej. Jeśli nie wysłuchasz tej płyty, pominiesz bardzo ciekawy fragment wszechświata, w którym żyjesz.

R.E.M. - Around The Sun

Plyta najnowsza jak dotad (2004) ma punkty zbiezne z U2 i ich 'How to..' z tego samego roku zreszta. R.E.M. poszedl na skroty i zamiast bawic sie w wymyslanie nowego brzmienia odwolal sie do tego, co w ich tworczosci zawsze sie sprawdzalo - rodzaj inteligentnego rocka czy rocka dla inteligentow. Boston, Harvard, MIT i te rzeczy. Plyta zatem jest przmyslana, staranna i dopracowana. Nie powiem, slucha sie z pewna przyjemnoscia ale takze caly czas czuje sie owe wywazanie detali tak, by spelnily sie zalozenia zrobienia 'dobrej plyty'. No i plyta jest ‘dobra’ tyle, ze nic poza tym. Brakuje przede wszystkim cudow w rodzaju 'Man On The Moon', 'It’s The End Of The World As We Know It’ czy ‘Losing My Religion’. Zamiast tego wpychane na sile towary z etykietka ‘dobre’. Szkoda. Mogloby tej plyty nie bys w ogole w dyskografii i niewiele bysmy stracili. By jednak nie grzebac calkowicie pracy Michaela&Company trzeba dostrzec i pozytywy. Brzmienie jest rasowe, nowoczesne (tu mamy przewage nad wspomnianym odgrzanym kotlecikiem U2), instrumentacja i bieglosc muzykow doskonala, wokal zaangazowany (no ale tego nigdy w muzyce R.E.M. nie brakowalo). W sumie – jezeli kochacie R.E.M. to kupicie, jezeli nie – darujcie sobie ta plyte, sa lepsze z ich fabryczki.

Paul McCartney - Flowers in the Dirt

Znakomita plyta, taka nie w stylu Paula McC. Sluchalem wczoraj zaraz po 'Pretzel Logic' Steely Dan i przez chwile mialem wrazenie, ze to wciaz leci to samo. A przecie 'Pretzel Logic' to jazz-pop! Paul nagral 'Flowers in the Dirt' w roku 1989 z niewielka pomoca innego geniusza rocka - Elvisa Costello. Wyszlo dzielko ambitniejsze i bardziej skomplikowane od poprzednich plyt PMcC. Jakby tego bylo malo, znakomita produkcja, jedna z lepszych jakie znalazlem na jego plytach. Na otwarciu srednio popularny ale jednak hit - 'My Brave Face'. Potem sporo zawilosci, rozbudowane aranzacje z saksofonem i oczywiscie swietna melodyka. Jedyne czego brakuje to chwycenia za serce od pierwszego wejrzenia i dosc oczywista pewna ociezalosc niektorych utworow. Szkoda, ze ta plyta nigdy nie znalazla ciagu dalszego i istnieje w dyskografii Paula jako jednorazowy wyskok w kierunku trudniejszej muzy choc wciaz na polu rock-pop. Jezeli jestescie nieco zdegustowani ugladzonym Paulem i jego 'Silly Love Songs' to 'Flowers In The Dirt' jest plyta dla was. Po kilku przesluchaniach bedziecie przysiegali, ze to jedna z perel w jego dorobku ;-)

Pink Floyd - The Wall

To bardzo dobrze, że płyta ma dwie części. Zawsze wolałem tą drugą- ciekawsza i tekstowo, i myzycznie. Celowo zresztą nie piszę ogólnie, a wręcz przeciwnie- każdy przecież wie, że jak Pink Floyd, to - kolejna cegła w murze. A tak naprawdę Pink Floyd to muzyka wielkiego smutku świata i człowieka, który się skapnął, że wcale nie jest tak różowo. I jak dotąd, nikt tak jak Flojdzi, nie był w stanie o tym opowiedzieć. A oni potrafili. I zanucili żewnie. A na końcu tli się światełko w tunelu.

India.Arie - Testimony: Vol. 1, Life & Relationship

Pretensjonalny tytul ale moze i banalny? ‘Pamietnik: Czesc 1.: Zycie i Zwiazek’. Podobno India.Arie po klopotach sercowych i rozstaniu – taka geneza plyty. Warto jednak odnotowac zmiane stylu. Zamiast soulowania mamy tym razem dosc klasyczne pop-piosenki, ktore wprawdzie pochodza z roznych stajni ale takze wyrozniaja sie stylowa nijakoscia. Nie to, ze jest zle. India.Arie moglaby spiewac Ustawe Lustracyjna a wielbiciele (w tym ja) staliby z otwartymi buziami. Jednak odejscie od soulowej stylistyki pozostawia sluchacza w zagubieniu, no przynajmniej mnie. Na dodatek mimo minorowych nastrojow – India.Arie stala sie nie z wlasnej woli panna z dzieckiem – muzyka jest bardziej skoczna niz na ‘Voyage to India’ i silniejsze akcenty czestsze. Dzieki temu mamy troche stanowczo wypowiedzianych fraz ale i nastroj zadumania idzie w rozsypke. W Polsce jestesmy przyzwyczajenie do innych stereotypow i o rozstaniach rzadko opowiadamy z wywazonym spokojem i nutka wyrozumialosci czy wybaczenia. Tu moze nie ma nastroju swieta ale India jak widac nie jest z natury indyjska placzka. Plyta jest bardzo dobra. Zajela pierwsze miejsce na listach sprzedazy pewnie nie z powodu silnego wyglodnienia fanow dluga przerwa. Zatem... czas siegnac do kieszeni i wysuplac grosiki na atrakcyjny zakup. _

U2 - How to Dismantle an Atomic Bomb

Nie przepadm z bufonem Bono (ostatnio ktos ladnie napisal, ze U2 ze swoich 5mld mogliby dac 4mld na te zbozne cele, o ktore tak walcza, no wiecie, wieloryby, lasy Amazonii czy inne greenpeace'y). Mimo to trzeba zajac sie muzyka. Plyta z jesieni 2004 jest niezla by nie powiedziec swietna. Otwiera ja pseudo-przeboj 'Vertigo' - tak naprawde jest na plycie kilka lepszych kawalkow - stad to 'pseudo'. U2 sparzyli sie juz na malzenstwie z elektornika (Zooropa czy Pop) i powrocili do odgrzewania wczorajszych dan. Pomysl wydal sie dobry. Szczegolnie, ze do stylu znanego z Achtung Baby czy Joshua Tree mozna dodac obecne doswiadczenie i technologie. W sumie dawkujac precyzyjnie lekarstwo z nowej recepty wyszla perelka. Moze nieco podstarzala ale efektowna. Gdyby HTDAAB wydano 20 lat temu bylaby klasykiem. Dzis jest tylko swietnym kawalkiem rocka. Dodajmy - rocka dla szerokich mas. Sluchajac czasami mysle, jak te piosenki wypadlyby zagrane przez nieznany zespol o trywialnym brzmieniu i dochodze do wniosku, ze nikt by tego nie sluchal. To nie sa mocne numery i tylko smaczek brzmieniowy typowy dla U2 sprawia, ze wciagamy sie w to co slyszymy. Tremolujaca gitarka The Edge'a, ciezkie acz melodyjne basiki czy lomotliwa perkusja. Do tego oczywiscie histeryczny glos Bono, ktory na tej plycie jest juz silnie zuzyty - papierochy? Doskonala pozycja w katalogu choc traci myszka.

India.Arie - Voyage To India

Mick Jagger jest mizernej postury i ma nienaturalnie duza glowe. Caly jego urok osobisty jest zdeponowany w banku. India.Arie zdeje sie byc z tego samego gatunku. Mysle, ze najlepiej jej sluchac ewentualnie podpierajac sie ladna od strony estetycznej okladka a nie ogladac. Motown - wydaje sie, ze ta wytwornia dobrze definiuje muzyke. Jak do tego dodac podziekowania India.Arie Stevie Wonderowi i innym gwiazdom soul wydaje sie, ze juz wiemy wiele o plycie. Ale nie do konca! 'Voyage To India' z pewnoscia lezy daleko od wulkanow energii soulu i tytul swietnie oddaje muzyke jezeli podlaczymy do terminu soul wrodzona delikatnosc Hindusow. Teraz plote bzdury bo plyta z Indiami nie ma nic wspolnego a tytul jest gra slow - podroz do wnetrza piosenkarki. Mimo to delikatnosc jest w nia wpisana w sposob bezdyskusyjny. Naprawde malo jest tak relaksowych i emanujacych spokojem krazkow. Do tego mile melodie, sporo swietnej, akustycznej gitary i rewelacyjny bas. India.Arie nie ma moze najlepszyego glosu w tym ekskluzywnym gatunku muzyki i 'krolowe' soulu bija ja na glowe. Ale jest wystarczajaco dobra, by liczyc sie w stawce. Poczatek plyty jest wrecz rewelacyjny. Pozniej lekkie wyhamowanie ale wciaz poziom wyzszy niz 'wypelniacze'. Najlepsza piosenka zas pojawia sie pod koniec – ‘Can I Walk With You’. Miodzio! Znacie na 100% z radia. Plyta doskonala na prezent dla narzeczonej. Mozna przy niej wspolnie sie zrelaksowac a jej zmyslowosc kto wie czy nie zadziala jak afrodyzjak ;-)

Sheryl Crow - Wildflower

‘Wildflower’ to tytul romatyczny i sugerujacy poetyckie nastroje. W tym sensie plyta spelnia oczekiwania. Teksty sa ciekawe a nagranie skupia sie na wokalu znacznie bardziej niz na poprzednich plytach. Niestety, ten zabieg nie do konca przynosi sukces. Sheryl Crow tak doskonale czujaca sie w ekstatycznych, rockowych kawalkach tym razem wyhamowala. Brakuje nie tylko milych dla ucha ukladow harmonicznych ale nawet melodie sa trudne do polubienia od pierwszego wejrzenia. Skojarzenie z ostatnia plyta Paula Simona ‘Surprise’ pelne. Sheryl Crow jednak nie poszla na calosc w poszukiwaniach udziwnien i sprobowala trzymac sie rockowej konwencji mainstreamowej sklaniajac sie jedynie ku balladom. W sumie wyszla plyta jak na nia dosc bezbarwna. Sluchajac nie mozna odmowic kazdej z piosenek klasy czy nawet urody ale chwytanie za serce, szczegolnie przy pierwszym sluchaniu – nie, tego nie ma. Sheryl Crow wyniosla oczekiwania na niebotyczne poziomy plytami ‘Sheryl Crow’ i ‘The Globe Sessions’ (szczegolnie). Pozniej komercyjne ‘C’mon, c’mon’ – wedlug mnie zwrot w zlym kierunku – no i teraz ‘Wildflower’ – krok w dobra strone aczkolwiek jeszcze nie powrot do pelnej formy. Gdyby nie piekna historia plyt SC to dalbym ‘Wildflower’ moze i 5 gwiazdeczek ale na tle innych trzeba zadowolic ja 4.

Barenaked Ladies - Maroon

Barenaked Ladies to moje wielkie odkrycie ubieglego roku. Zespol kanadyjski chyba dosc malo znany w Europie choc ma na koncie miliony plyt sprzedanych za Oceanem. Wbrew seksownej nazwie jest to 5 facetow grajacych dosc prosty rock z nalecialosciami (jazz, bossa, wodewil, etc.). Z poczatku Barenaked Ladies epatowali groteska, humorem i pastiszem (trudno mi sprawdzic bo nie znam innych plyt niz 'Maroon') ale z czasem przerzucili sie na bardziej serio traktowany rock. Mimo zblizenia do glownego nurtu grupa ma zdecydowanie wlasne oblicze i rozpoznawalny timbr. Zalety (teraz bedzie krotko): - dajcy sie latwo polubic glos wokalisty - rewelacyjny bebniarz, ktory wypracowal dziwny styl oparty o stope i umiarkowane uzycie werbla i blach - melodyjnosc kompozycji - spojne brzmianie - doskonale teksty Wady: - brak wad ;-)

Young Neil - On The Beach

Mamy rock 1974 - Dylan w pelnym rozkwicie, po raczkowaniu sa zespoly takie jak Led Zeppelin, Yes, Queen, czlonkowie The Beatles pokazali co potrafia. Neil Young to rock-folk amerykanski, czesto z przezwiskiem 'drugi po Dylanie'. Faktycznie, plyta 'On The Beach' stoi gdzies posrodku pomiedzy The Beatles i Bobem Dylanem. Skojarzenie zarowno wokalu jak i sposobu myslenia o piosenkach narzuca sie samo. Plyta nie jest dluga, ma ledwie 8 utworow, z ktorych chyba 2 sa zdecydowanie dluzsze - ponad 6 minut. Przewaza delikatny i balladowy klimat ale jest i lekkie rockowanie, jak to u Neila. Artysta zdaje sie byc zrelaksowany, pewny siebie i z muza na ramieniu. 'On The Beach' to dobry wstep by rozpoczac przygode z Neilem Youngiem. Tyle tylko, ze ten rodzaj obrazowania traci juz nieco myszka. Stad propozycja raczej tylko dla entuzjastow staroci. Mi sie podoba :-) Acha, bym zapomnial - plyta ma dobre review w swiecie - np. najwyzsza ocena na AMG i czesto lapie sie na listach typu '50 Najlepszych Plyt Ever' :-) Ryzyko porazki przy zakupie zatem niewielkie.

Fine Young Cannibals - Raw & the Cooked

Fine Young Cannibals wydali ledwie dwie plyty a mimo to przeszli do historii. Kto nie zna piosenki ‘She Drives Me Crazy’? ‘Raw and the Cooked’ to typowy album typu ‘hits only’ i pewnie wiele osob sluchajac zastanawia sie, czy to aby nie skladanka GH. Piosenka za piosenka wysypuja sie jak perelki. Perelki bo 10 sztuk miesci sie w 35 minutach. Wysoki, z natury dedykowany muzyce soul glos Rolanda Gifta (czlowiek jest szalenie podobny do pewnego angielskiego aktora o tym samym imieniu i nazwisku) w polaczeniu z elektronicznym tlem typowym dla lat 80-tych to material na kicz. Jednak jakosc melodyjnych kompozycji i nadzwyczaj zgrabna aranzacja przesuwaja ocene w kierunku ‘arcydzielo’. Dobrze takze zrobilo lekkie zdystansowanie sie od czysto sztucznego brzmienia i dodanie ekscytujacych riffow gitarowych czy sekcji detej, bez znaczenia czy wygenerowanej elektronicznie czy tez nie. Modne, nowoczesne jak na swe lata ubranko tak intensywnie lsni, ze ewidentne zapozyczenia soulowe przywolujace lata 60-te sa trudne do uswiadomienia a przeciez wlasnie one stanowia o niezwyklosci tego albumu. Typowe ‘trzeba miec’ dla ludzi lubiacych lekka muzyke taneczna a przy tym swietny material na prezent, ktory z pewnoscia sie spodoba.

Depeche Mode - Music for the Masses - wydanie kolekcjonerskie

To była kolejna przełomowa płyta w historii Depeche Mode, ale w tym przypadku nie chcę się skupiać na samej płycie, bardziej mi chodzi o odniesienie się do wydania kolekcjonerskiego DVD ze zremasterowanymi ściżkami płyty w stereo, DD5:1 i DTS. Obowiązkowa pozycja dla każdego kolekcjonera, jest tutaj film z materiałami archiwalnymi z tamtego okresu, opnie o płycie jej twórców - można obejrzeć, ale bez eksytacji, clue płyty to dżwięk....

Elvis Costello - This Year's Modes

Najlepsza plyta gatunku! Najlepsza plyta ever! Must be w kazdej kolekcji! Najlepszy album swiatowej kolekcji! Tsja... Mowcie sobie co chcecie ale to jest.. PRAWDA!!! Niebywala plyta w stylu punk – surowizna ale jednoczesnie wyjatkowej jakosci utwory. Miodzio! Kupilem ta plyte za 1.99 dolar wiele, wiele lat temu nie majac pojecia co kupuje. Jakis Wloch? Usiadlem, zapuscilem i powalilo mnie. I to wrazenie nie zmienia sie przez lata. Zawsze sluchaniu towarzyszy dziwny moze obrazek – kilku pryszczatych chlopakow z liceum dorwalo sie do marnej jakosci instrumentow i nagle stal sie cud – zagrali. Tak, brzmienie jest do bolu surowe ale i przy tym muzycy graja po prostu wybitnie. Czasmi ktos pisze o wzmacnaiczu, ze ‘trzyma za morde bas’. Tu jest podobnie – Elvis Costello i Attractions trzymaja calosc zelazna reka i wykuwaja korone dla krolaArtura. Trzymaja za morde kawal fantastycznej muzyki. Moje typy? Hmm.. wszystko ale szczegolnie ‘This Year’s Girl’ i ‘Chelsea’. Plyta, ktorej nie wypada opisywac slowami. Posluchajcie. PS Jezeli przez omylke przeczyta ta recenzje wielbiciel Rachmaninowa to z przykroscia donosze, ze moze (byc moze) nie jest to jednak plyta dla wszystkich.

Riverside - Out Of Myself

Plyte dostalem w prezencie nie majac bladego pojecia co, kto i dlaczego. Tym wieksze zatem emocje! Okladka jest staranna i ma smaczek choc do sugerowania zawartosci plyty jest daleko. Niefortunne osadzenie ksiazeczki wewnetrznej a wlasciwie jego brak powoduje, ze wypada ona przy byle okazji na podloge. No ale jest! Takze ladnie zrobiona. Muzyka. Alez czad! Pierwsze uderzenie przechyla kwiatki na trawniku. Typowa sciana dzwieku z tym, ze trudna do zakwalifikowania. Ani to metalowy heavy ani to rock w dawnym stylu przerowbiony na nasze, ani progress. Tsja.. Chlopcy graja swoje. Po ochlonieciu, co zajmuje kilka minut zaczyna wylaniac sie tresc. Podzielilbym plyte na dwa typy utworow – moc jest z nami i mocy nie ma z nami. Kiedy moc jest z nami szczerze mowiac poza moca niewiele jest atrakcji. Wokal dozowany oszczednie (bardzo) mimo, ze glos akceptowalny, zblizony do falsetowania w stylu pana Ké. Co mnie osobiscie nieco oslabia to wielokrotne powtarzanie tego samego bledu – jezeli trafimy na wdzieczna fraze to dla pewnosci powtarzamy ja dwa razy (albo i 4 razy). No nie wiem, w koncu sluchacz glupi nie jest i jego mozg lapie o co chodzi juz za pierwszym razem i powtorka ‘dla pewnosci’ jest mimo wszystko nudziarstwem. Pewnie grajac koncert lub jamujac (czyt. dzemujac) frajda jest spora ale na plycie studyjnej ladnie to nie wychodzi. Na dodatek utwory sa czasami tasiemcowe i gonienie za wlasnym ogonem w takim przypadku naprawde nie pomaga. Troche dyscypliny, prosze! W utworach typu moc jest z nami rzuca sie na uszy perkusja. Czlowiek (Piotr Drugi) wyraznie ma radosc z grania i sprawia wrazenie glodnego artysty, ktory wlasnie wyszedl z wieznia i dorwal sie do instumentu. Na dodatek fascynujacego instrumentu bo puszczaniu serii z karabinu maszynowego nie ma konca. Do tego permanentne walenie we wszelkie talerze jakie sa w poblizu a jest ich wiele. Troszke to zbyt absorbujace jak na moj gust. Z perkusja czesto jest tak, ze skromna gra daje zdecydowanie lepszy efekt niz nieustanne prezenie paleczek przed sluchaczem. Teraz utwory niemoc jest z nami. Jest ich niewiele, niektore nawet nagrane kiedy perkusista wyszedl na siku. Pojawia sie atmosfera aczkolwiek efekty 3D sa slabo dozowane a gitara akustyczna (jako instrument) brzmi jak prezent od cioci. Fuj! Widac, ze wokalista nie czuje sie za pewnie bo glos silnie przetransformowany. A niepotrzebnie bo zdaje sie, ze na tym polu jest jeszcze wiele do pokazania a angielski na niezlym poziomie (plyta jest internacjonalistyczna). W podsumowaniu – muzyka raczje ciemna, mroczna, mowi chyba o frustracjach i izolacji (slychac jakies odglosy party ale bez dialogow, ktore dotykaja bohatera umownego). Mysle, ze zespol mial koncepcje aczkolwiek nie jest ona jasna i oczywista. Fajna i sprawna gra, podoba mi sie znajacy swe miejsce basista. Moze kiedy zespol nabierze szlifu bedzie lepiej bo lepiej byc moze. Przydalo by sie takze nieco oglady w studio bo brzmienie jest cokolwiek surowe, estradowe a ilosc trickow studyjnych ograniczona. Fajna rzecz i ladowanie energetyczne pelne :-)

Depeche Mode - Violator

Mamy rok 1990 i fascynacja elektrycznym pop-disco ma sie ku koncowi. Pora na eksperymenty i 'uartystycznienie' gatunku. DM z pewnoscia byli tu okretem flagowym. Violator jest szczytem osiagniec zespolu. Taneczne rytmy sprowadzone sa tu do roli jezyka ale wypowiadane tresci sa dosc ponure i udaja powage. Ten zabieg dal specjalny charakter plycie. Na dodatek niezle kompozycje trzymane sa w ryzach narzuconego rygoru formalnego - prostota, wyrazistosc i dominacja elektornicznego brzmienia. To ostatnie warto podkreslic. Niektorzy 'elektronicy', tacy chciazby jak Vangelis czy Pet Shop Boys instrumentami elektoronicznymi udaja orkiestre symfoniczna czy generalnie naturalne instrumenty. DM odbija w przeciwnym kierunku. Tu nawet gitara brzmi jak syntezator. To jest jakis pomysl aczkolwiek zupelnie nie w stylu, ktory lubie. W sumie wyszla swietna calosc, dobre kompozycje i swietne wykonanie. Jezeli juz miec tylko jedna plyte DM to Violator wydaje sie byc swietnym wyborem.

Springsteen Bruc - Devils & Dust

Wiele osob nie przepada za Brucem Springsteenem, w tym ja. :-) Czesto mam wrazenie, ze spiewanie go meczy, kosztuje sporo wysilku a to nie jest dobry znak. Dla takich sluchaczy plyta Devils & Dust moze okazac sie przelomem. Zamiast pulsujacych zyl na szyi i zahaczanie zebami o siatke mikrofonu mamy plumkanie przy gitarze akustycznej w stylu folkowym czy nawet country. Skojarzenia z Bobem Dylanem, Johnny Cashem, Ericiem Claptonem czy Johnem Mellencampem nasuwaja sie same. Bruce Springsteen spiewa mile dla ucha i dosc melodyjne piosenki, opowiada historie (w czym jest dobry) i dba o zroznicowanie materialu. Kilka numerow jest w stylu ‘Boss’ ale generalnie prawie jak Leonard Cohen. Atmosfera mroczna ale i dosc spokojna i zrownowazona. Glos od glebokiego barytonu poprzez prawie falsetowe szeptanie. Calosc robi znakomite i profesjonalne wrazenie i jest to druga po Rising swietna plyta Bossa XXI wieku. Bardzo polecam nawet (a moze szczegolnie) zrazonym do tego wykonawcy. Przekora, do ktorej jestem przekonany. :-)




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.