Jeśli chodzi o muzykę, niewątpliwie można tą płytę uznać za szczytowe osiągnięcie Oldfielda z lat 80-tych. Mimo, iż jest to jeden z tych albumów, które artysta tworzył w konwencji "pół na pół" (jedna strona płyty dla satysfakcji muzyka, druga pod publikę), "Five miles out" jest albumem bardzo spójnym, który można bez wątpienia postrzegać jako jedną całość. Mamy 25-minutową suitę "Taurus II", nawiązującą do motywów utworu o analogicznym tytule z poprzedniego albumu (QE2), dalej niby zwykłą piosenkę "Family Man", trzymającą jednak klimat nadany w pierwszym utworze, i w której można dostrzec pełnię gitaroweg kunsztu Oldfielda. Dalej następują dwa znakomite utwory instrumentalne "Orabidoo" oraz "Mount Teidi", a album zamyka tytułowy przebój "Five miles out" (dwukrotnie zajmował pierwsze miejsce na liście przebojów "trójki" - notowania 17. z dnia 14 sierpnia 1982 oraz 18. z dnia 21 sierpnia 1982).
Jeśli chodzi o muzykę jako taką, to "Five miles out"
jest bez wątpienia albumem rockowym, choć wszyscy którzy choć trochę znają muzykę Oldfielda wiedzą, że będzie to rock niebanalny. Mamy charakterystyczne dla autora brzmienie gitary (które notabene nie wszystkim przypada go gustu...). Unikalną cechą płyty są stosowane przez Mike'a vocodery, nadające głosowi wokalisty syntetyczne brzmienie. Nie brakuje również fragmentów, w których pełnię melodyjnej słodyczy wydobywa ze swego gardła Maggie Reilly. Słyszymy fragmenty brzmiące heavymetalowo, oraz wprowadzające liryczny nastrój.
Według mnie lektura obowiązkowa, nie tylko dla ektremistycznych fanów Mike'a Oldfielda.