Skocz do zawartości

1057 opinie płyty

Pat Metheny - Passaggio Per Il Paradiso

To jest soundtrack. Tematy sa wlasciwie MONO. Dominuje jeden motyw przewodni, nie ma zroznicowania. Jak slucham tej plyty to wydaje mi sie ze wciaz gra ta sama muzyka.

Katie Melua - Pictures

Wybierałem tą płytę w ciemno. Wiadomo Katie Melua, więc nie będzie zawodu. I chyba dlatego się jej słucha, bo to Katie Melua. Patrząc surowo to jest ogólnie troszkę nudno, czasami zbyt monotonnie, grzecznie - taka zachowawcza płyta, żeby nikomu nie podpaść. Są naturalnie 2-3 utwory mające szanse zaistnieć na listach przebojów ale jestem przekonany, że stanie się tak tylko dlatego, że wykonuje je Katie, a nie dlatego że są przebojami na miarę "Spiders Web" czy znanego wszystkim "Nine million bicycles". Jest mimo wszystko w niej kontynuacja poprzednich dwóch płyt. Charakter muzyki, troszkę podobny klimat. Jest mniej czaru ale na pewno miłośnicy tej artystki będą zadowoleni (choć nie zachwyceni).

Black Sabbath - Paranoid

Bardzo charakterystyczny album, który ugruntował pozycję zespołu w tamtych czasach (zresztą nadal jeden z najsłynniejszych albumów wszech czasów). Przygniatające riffy, charyzmatyczny głos Osbourne'a, hiciory takie jak War Pigs, Paranoid, Iron Man, Electric Funeral. Pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chciałby zapoznać się z twórczością zespołu oraz dla osób chcących posłuchać dobrze zrealizowanej płyty-można potestować sprzęt na tym :)

Madeleine Peyroux - Careless Love

Jak smakuje odgrzewany kotlet schabowy z kapustą, podany w super knajpie? Prawdopodobnie tak, jak ta płyta - całkowicie wtórna w sensie muzycznym, ale opakowanie pierwsza klasa! Na tle country w wykonaniu N.Jones i topowej wokalistki wszystkich krawaciarzy i japiszonów D. Krall pani MP jawi się jako jasno świecąca gwiazda. Ogromną zaletą tej płyty jest bezpretensjonalość i pewien luz w podejściu do grania, śpiewania. A że to już wszystko słyszeliśmy? Billy, Ella i dużo Bessie Smith w wersji 'opakowania zastępczego'. Z tym, że to opakowanie zastępcze to nie szary papier, a eksluzywny papier kredowy.

Black Sabbath - Paranoid

Jeden z najlepszych albumów rockowych, hard-rockowych, metalowych. Bez tej płyty nie byłoby trashu i wszystkich późniejszych odmian metalu. Nie byłoby grunge'u , nie byłoby Nirvany... Genialna mieszanka riffów, solidnej pompującej sekcji i diabelnego głosu Ozzy'ego. Teksty może nieco grafomańskie, ale czy za to nie za to ich kochamy? Nie wyobrażam sobie żadnej kolekcji rockowej bez tego albumu. Dla mnie to jedna z najważniejszych płyt w moim życiu.

Katie Melua - Pictures

Jest inaczej niż na poprzednich płytach. Styl oddalił się trochę od "easy listening", choć nadal lokuje się gdzieś w okoliach strawnego popu. Przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu byłem dość zawiedziony. Większość utworów nie ma tendencji do "wpadania w ucho", jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem jest lepiej, a nawet dużo lepiej. Dobór singli jest jednak nietrafiony, bo zostały wybrane utwory, które nieźle radzą sobie w kontekście całego albumu, ale samotnie już raczej nie. W granicach swojego gatunku płyta wypada bardzo dobrze, ale szacunek do innych artystów nie pozwala mi wystawić większej oceny.

Black Sabbath - Paranoid

To jakas paranoja! Tak mowimy kiedy wpadamy w absurdalna sytuacje. Black Sabbath jednak nie ma wiele wspolnego z absurdem. Wrecz przeciwnie – muzyka na tym albumie jest skrajnie prosta i gdyby nie data wypuszczenia na rynek – 1971 – mozna by powiedzic, ze prymitywna. Porownanie z dokonaniami pierwszych kapel punkowych z drugiej polowy lat 70-tych oraz z bardziej wyrafinowanym rockiem typu Led Zeppelin plasuje ten album gdzies posrodku pierwszej ligi sceny muzycznej tych lat. Nawiazuje do muzyki punk bo mamy tu podobnie czyste rozwiazania czytelne nawet dla ludzi o slabo pomarszczonych mozgach polaczone z pewna lekkosc w serwowaniu dan. W sumie milo sie slucha a mimo ciezkiego z pozoru brzmienia tak naprawde jest schludnie i grzecznie. Sterylnosc nagrania powoduje, ze widac ograniczenia muzyczne chlopcow ale w tym przypadku jest to raczej atut niz strata – wole kiedy gra sie to co sie potrafi nawet kiedy niewiele sie potrafi niz porywa sie z motyka na slonce ;-). Fajny wokal Ozzyego wydaje sie nieco demoniczny choc nie ma urody na przyklad pana z Grand Funk Railroad czy Roberta Planta. Za to po dodaniu ech i poglosow calosc brzmi szlachetniej niz banal jaki dostali panowie w studio. Black Sabbath mial swoja chwile w historii i zajal nowe tereny glownie za sprawa pewnosci siebie i mlodzienczej arogancji. Ktos moze nawet powie, ze wytyczli nowa sciezke. Z czasem jednak ich czysto muzyczne walory czy raczej ich brak spowodowal, ze ta muzyka zestarzala sie i jest dzis raczej podroza sentymentalna niz warta poswiecenia glebszej uwagi klasyka. Zakladajac, ze nie znali amerykanskiej muzyki z przelomu lat 60/70 i dodajac niezwykla popularnosc tej plyty mozna dac ocena bardzo dobra. Dzis jednak jest ona raczej ostemplowanym znaczkiem na wyblaklej kopercie niz realnym odzwierciedleniem tego co dostajemy kupujac ta plyte.

Jan Garbarek - Witchi-Tai-To

Jedna z najlepszych płyt z udziałem Garbarka (tym razem w kwartecie Bobo Stensona). Nie piszę, że najlepsza, bo to tak, jakby powiedzieć "zawsze" albo "nigdy", ale tylko dlatego... No, ale do rzeczy; osobiście uważam, że Garbarka najlepiej słuchać tam, gdzie wtapia się w zespół innych wymiataczy; kiedy ma za dużo miejsca, to albo popada w patos, albo przynudza. Tutaj jest go dokładnie tyle, ile trzeba. A sama muzyka? Coś na kształt podróży z wyjściem na wysoką górę, odtańczeniem tanga na szczycie i zejściem już jako inny ktoś. Pięć utworów to w tym przypadku proporcja doskonała: początek, rozwinięcie, dzikie a zwycięskie apogeum, zejście i obfite podsumowanie. A co najważniejsze- kończy się tęsknotą za kolejną wyprawą. Przygoda na 102! Nad jednym można się zastanowić tak zupełnie a'propos- momentami Garbarek gra w stylu podobnym do Michała Lorenca, i to z wcześniejszych płyt tego drugiego. Żaden problem, bynajmniej, tak tylko sobie głośno myślę...i polecam absolutnie w ciemno!

Ozzy Osbourne - Under Cover

W trakcie jednego z koncertow jakis fan Ozzy’iego rzucil w niego nietoperzem. Ozzy zlapal i myslac, ze to plastikowa atrapa odgryzl mu glowke. Koncert przerwano a artysta odjechal limuzyna do szpitala w celu pobrania odpowiedniej szczepionki mimo, ze glowke odplul. Jezeli znacie reality serial pt. ’Rodzina Ozzy’ to znacie i Ozzy’iego z prywatnej strony. Szurajacy kapciami rozmiekczony dziadek bez wlasnego zdania i kregoslupa. Do tego zaradna zona-manager i dzieci o zblizonym do ojca i prezydenta IQ. Niestety, ten dosc przykry obraz przelozyl sie na plyte ’Under Cover’ zawierajaca nomen omen covery znanych kawalkow z najwyzszej polki. Mamy The Beatles, Lennona, Claptona, Jamesa Browna i wielu innych znanych. Praktycznie co melodia to przeboj. Ozzy ma skrzeczacy glos o niewielkiej skali ale tym razem udalo mu sie przebrnac przez trudnosci i zaspiewal rzesko choc bez zrozumienia tekstu. Dziwne bowiem co jak co ale ’Woman’ Lennona czy ’Working Class Hero’ tegoz powinny byc dla Ozzy’iego zrozumiale. Niestety. Muzyka w tle mimo ze w zamysle heavy jest dziwnie przyjemna i po stronie wrecz relaksowej. Zaskakujaca mieszanaka, ktora jest trudna to zebrania w sensowana calosc. Knot? W pewnym sensie tak. Wielbiciele Ozzy’iego kupia a takze jest szansa, że ze wzgledu na utwory uda sprzedac sie plyte bez wzgledu na nazwisko szansonisty. Rok wydania 2005.

Roxette - Joyride

Ten album był pierwszym jaki słuchałem niegdyś z winylu i stał się moją pierwszą kupioną płytą kompaktową. Oczywiście każdy zna zespół i większość hitów z tego albumu które pozostaną chyba nieśmiertelne. Muzyka zmieniła się dość znacznie w porównaniu do poprzednich płyt, wcześniej było to takie bardziej (lub mniej) ambitne disco z gitarowymi zapędami. Wprawny słuchacz zauważy, że ostatni kawałek Listen to Your Heart z poprzedniej płyty Look Sharp!, wyznacza już nowy kierunek muzyki w jaki zmierza kapela. Tak więc na Joyride mamy pop-rock ale z już zaznaczającą się coraz bardziej przewagą gitar (rodzimy zespół Pera Gessle; Gyllene Tider to skandynawski rock w czystej postaci). Kolejny raz zespół osiągnął złoty środek pomiędzy kompozycją a tekstem (choć te czasem nie są górnolotne ;) Kawałki są treściwe, nie przekraczają 5 minut i przy tym bardzo zróżnicowane choć z przewagą dynamiczniejszych gitarowych. Tak więc miłośnicy progresywnego, kilkudziesięciu-minutowego smażenia mogą poczuć niedosyt ;) To na tej płycie słychać nareszcie fantastycznego gitarzystę zespołu Jonasa Isacssona (wg mnie bardzo niedocenianego), który na wcześniejszych płytach pozostawał troszkę w cieniu. Tytułowy kawałek choć muzycznie nie jest zły... tekstowo może zrazić bardziej ambitnych słuchaczy, no ale to w końcu żadna (wydawać by się mogło) ambitna muzyka ;) Dalej mamy Hotblooded i tu już pierwsze zaskoczenie, bardzo ostry, niemal hard-rockowy numer, mocny wokal Marie Fredriksson, proszę bardzo, o to wokalistka pełną gębą potrafiąca wciągnąć słuchacza w swoje emocje. Fading Like a Flower (Every Time You Leave) piękny tekst i kompozycja, jeden z moich ulubionych kawałków, nastrojowa zwrotka kontrastuje z mocnym, gitarowym refrenem. Dalej dość motorycznie zagrany Knockin' on Every Door i następnie kolejny hit Spending My Time. Świetny jest kolejny utwór, I Remember You, nie wiedzieć czemu pominięty na winylu, fenomenalny gitarowy riff i... najlepsza solówka na tej płycie, krótka, ale przypominam że tu nie ma miejsca na popisy. Następny kawałek bardzo spokojny, zagrany na akustycznej gitarze, napisany przez Marie i ponoć jej ulubiony: Watercolours in the Rain... jak dla mnie trochę przynudny ;) The Big L., typowy hicior na listy przebojów, łatwo wpada w ucho ale szybko też nuży. Kolejna piosnka Soul Deep (nie ma jej na winylu), to nowa, gitarowa wersja tego kawałka jaka pojawiła się na pierwszym, zapomnianym albumie grupy Pearls of Passion z 1986 r., jak dla mnie, tu troszku przekombinowali, ale warto się przemęczyć bo dalej czeka: (Do You Get) Excited?, na tym kawałku razem z kolegą testowaliśmy kilka różnych audiofilskich i nie, systemów audio ;) Zaczyna się erotyczno-eterycznym wokalem Marie, plumkającym syntezatorem w tle i nagle atak elektrycznych gitar, świetny test na wokal i dynamikę zestawu. Church of Your Heart, kawałek również pominięty na winylu, śpiewany przez Pera z pięknym w swej prostocie gitarowym riffem. Small Talk, podobnie jak z The Big L., czyli nic odkrywczego. Physical Fascination, ciekawy kawałek, motoryczny podobnie jak Knockin' on Every Door (możliwe że obydwa wywodzą się od siebie), dodam że singlowa wersja z gitarową solówką (dostępna na singlu Fading Like a Flower) jest wg mnie ciekawsza. Things Will Never be the Same w podobnym klimacie jak Fading Like a Flower, z tym że wiodącą rolę odgrywa tu syntezator (oczywiście gitarowa solówka też jest), przyspieszający i porywający w końcówce kawałek. Jeszcze tylko zostało na ukojenie Perfect Day, bardzo ładna ballada i... to tyle. Jak pokażą późniejsze dokonania grupy, czuje się ona zdecydowanie lepiej w konwencji rock-pop niż w czysto popowym, różowym sosie (wystarczy spojrzeć na okładkę Have A Nice Day by już widzieć co mam na myśli). Całe szczęście dla miłośników gitarowego grania kolejne płyty zespołu są równie dobre, a nawet lepsze od Joyride, szczególnie Crash! Boom! Bang!

Dżem - Detox

Krótko, niesamowita płyta. Dowód wielkości Dżemu (Detox zadaje kłam obiegowej tezie że najlepsze płyty powstają na początku twórczości) i charyzmy Ryśka Riedla, jednego z najwybitniejszych wokalistów polskiego rocka. Wg Jana Skaradzińskiego, dziennikarza zafascynowanego Dżemem, wartość płyty Detox polega na olbrzymim nagromadzeniu ładunku emocjonalnego ubranego w szatę przebojowych melodii. Teksty utworów brzmią jak przejmujące memento dla Ryśka, którego trzy lata później zapłaci najwyższą cenę za błędy życia. "Jak malowany ptak", "Detox" czy "Ostatnie widzenie" brzmią tym bardziej dramatycznie jako memento. Tekst największego arcydzieła płyty, ballady "List do M.", jest po prostu przeszywający. Ale płyta Detox to przecież także mocne rockowy granie jak "Mamy forsę - mamy czas", boogie "Czarny chleb" czy wspomniane "Jak malowany ptak" będące dowodem na sprawność zespołu ze swobodą operującego w wypracowanym przez lata rockowo-bluesowym kanonie. Na uznanie zasługują jak zwykle gitarowe partie duety J. Styczyński – A. Otręba, autorów miniatur na gitarę akustyczną tworzących nawias otwierający i zamykający płytę. Utwory z Detoxa są może nie wycyzelowane, ale z pewnością dopracowane, tym bardziej dziwne to że zespół ukończył pracę nad płytą w niecałe trzy dni (!). Podsumowujac, znakomita płyta, pomnik Dżem i Ryśka Riedla, którego głos zarówno w ostrych rockowych utworach jak i pełnych dramatyzmu balladach brzmiał równie przejmująco, autentycznie i zarazem wiarygodnie. Wielka klasa.

Jacques Loussier Trio - The Four Seasons

Pierwszym albumem Jaques'a Loussier był album poświęcony Bachowi ( "Play Bach" ). Ku zdziwieniu samego autora i jego przyjaciół, którzy płytę nagrali bardziej "dla zabawy" zbiór interpretacji dzieł mistrza stał się bardzo popularnym albumem zapewniającym francuskiemu pianiście, kompozytorowi i eksperymentatorowi popularność. Loussier wydawało sie pozostanie specjalistą d/s interpretacji bachowskiej polifonii, ale już wkrótce założył trio firmowane swoim nazwiskiem. Ponieważ najlepiej czuł sie w kompozycjach z mocną linia basową niechętnie myślał o wydaniu kolejnych płyt traktujących w ten sam sposób dzieła innych mistrzów...uległ jednak na szczęście moje i wszystkich miłośników jazz'u ( i nie tylko ) i nagrał płytę, której walory docenić może każdy kto słuchał "Cztery Pory Roku" nie tylko w słuchawce telefonicznej, w oczekiwaniu na głos pani z centrali( swoją drogą, w ten sposób można obrzydzić najlepszą muzykę ), ale ją zna niemalże do ostatniej nuty. U Vivaldiego powtarzające się fragmenty koloryzuje barwa sekcji smyczków i cała gama dynamicznych, artykulacyjnych i intonacyjnych efektów, u Loussier zadanie to wypełniają trzy instrumenty, na których nie ma możliwości zagrać "długich" nut. Efekt ten uzyskuje przez genialność kombinacji klasycznego grania i własnych improwizacji. Tam gdzie w oryginale gra cały skład orkiestry, u Loussier'a jest miejsce na ekstrakt, na 100% esencjonalny wyciąg z genialnej muzyki baroku. Choć wydaje się niemal niemożliwym improwizowanie tematów, w których zmiana jednego dźwięku zmienia sens całości, Jaques z przyjaciółmi wychodzi z tego nie tylko obronną ręką, ale jeszcze przygniata nas z siłą padającego muru berlińskiego niesłychaną precyzją i punktualnością dźwięku, a wykazuje się niezwykłą wrażliwością gdy nadchodzi czas adagio zagranego z wielkim feelingiem. Muzyka na dobre i złe dni , do samochodu i do słuchania w domu,dla koneserów i laików. Przyprawiona odrobiną whisky smakuje jeszcze lepiej...

Metallica - St Anger

To będzie nietypowa recenzja, bo z tej płyty słyszałem tylko tytułowy utwór :) Ale jeśli cała płyta jest tak dobra jak numer St. Anger, to na stare lata zostanę fanem Metalliki - zespołu, który zawsze uważałem za ciut obciachowy (łagodnie mówiąc :) No bo jak tu szanować taki band, jeśli przy ich Nothing Else Matters tańczy się na wiejskich potańcówkach w remizach :))) I wprost nie mogę teraz dojść do siebie, po tym, jak odkryłem, że podoba mi się utwór Metalliki - St Anger :) Podbudowujące, ze zespół zszedł drogi, którą obrał na poprzednich albumach (zwłaszcza żałosnym kiczowatym S&M), a która wiodła wprost do stylistyki a'la Budka Suflera :) Chłopaki łoją teraz aż miło, zwróćcie uwagę, ze St Anger to najmocniejszy numer jaki leci obecnie w stacjach muzycznych w "normalnej" porze. I chociażby za to należy się im szacunek. Bo już mdli człowieka od tych pedalskich boys-bandów a'la Linkin Park itp. Daję ocenę 4, ale jak na metallike to należy to czytać 6 :) Podobno na całej płycie nie ma żadnej solówki (!!!). Za to jeszcze dodaję + bo przecież nie ma nic bardziej wieśniackiego w muzyce niż brandzlowanie gryfu przez śmiesznych długowłosych typów w czarnych obcisłych kalesonach :)))

Roger Waters - Amused to Death

Znam całość twórczości Pink Floyd, a Amused To Death traktuję jako indywidualistyczny smaczek Watersa. Płyta jest bardzo fajna, traktuje o głupocie systemu, bezmyślności ludzi, wojnie, beznadziei świata. Płytę przesłuchuję raz na jakiś czas i zawsze jestem poruszony. Wspaniała rzecz. W pełni akceptuję takie wyskoki artystyczne, nie ma co oceniać tego albumu w kategoriach bezwzględnych. Od strony muzycznej wydaje mi się bardzo ciekawa i dobrze zagrana.

Illusion - Bolilol Tour 4

Hity w wykonaniu live na najwyższym poziomie zarówno technicznym jak i jakościowym. Jest to czwarty album w dorobku zespołu, wydany z 1996 r. Czysta rekomendacja-jak ktoś nie trawi tej muzy to chociaż dla ciekawości warto posłuchać jak to brzmi na dobrze nagranym koncercie. Szkoda, że już nie grają razem. Na otarcie łez pozostaje najnowsza płyta Lipy - LIPALI- "BLOO", w której powraca do brzmienia Ilussion. Jest na niej nawet cover "noż" w wersji akustycznej.

Machine Head - Burn My Eyes

Debiutancki album wydany w 1994 r. Przez wielu uznawany za jeden z najlepszych i kultowych albumów w historii ogólnie pojętego metalu, dla wielu był inspiracją przy tworzeniu muzyki. Charakterystyczne riffy, które wyznaczyły nowe trendy w muzie. Charyzmatyczny wokal Rob'a Flynn'a, który nie starał się na siłę tworzyć chwytliwych melodii, ale dzięki temu muza zabrzmiała bardzo spójnie. Wspaniała gra na bębnach Chris'a Kontos'a, - szkoda, że potem opuścił zespół. Mamy tu parę szybkich wstawek gitarowych-wymiot na maxa :) Jak dla mnie prawie każdy kawałek na tej płycie to killer :)

Joss Stone - Introducing Joss Stone

Kawal porzadnej muzyki. Joss Stone ma teraz 19 lat (w momencie nagrywania Intro..) ale i 2 wczesniejsze plyty w dorobku. Ich tytuly i okladki sugeruja, ze to jakies wprawki a teraz mamy prawdziwy debiut. Nie, tak nie jest. Trzecia plyta wprawdzie jest brzmieniowo bogatsza ale nieco surowsze poprzedniczki wcale nie sa gorsze. Joss spiewa blekitnooki soul z polnocy Europy i mimo oczywistego wplywu brzmienia zza Oceanu sa i elementy ‘nasze’. Niektorzy moze rozpoznaja kilka taktow czy nawet cale aranzacje nieco zeuropeizowane. I to dobrze! Na pierwszym planie wokal bo to jest plyta woklistki o bardzo gietkim glosie zdolnym to przeroznych wygibasow - warto zatem ow glos podkreslic. Czy zawijasy zawsze maja sens? Trudno jednoznacznie odpowiedziac ale faktem jest, ze plyty slucha sie z wyjatkowa przyjemnoscia. Solidny podklad muzyczny kipiacy energia. Dobre melodie aczkolwiek brakuje wyrazniego lidera – przeboju, ktory ponioslby plyte. Lubie Joss Stone. Wciaz mam nadzieje, ze wiele jeszcze przed nia choc wystartowala z pole position i ciagnie stawke.

Macy Gray - BIG

Sa wykonawcy, ktorzy sa wyizolowana wyspa i stanowia swiat zamkniety i jedyny. Macy Gray jest wlasnie taka wyspa. Plyty Big nie mozna pomylic z niczym innym. Ani to soul, ani pop choc i jedno i drugie. Mimo, ze skojarzenie wyda sie znajacym Macy Gray dziwaczne to ma ona cos z Tiny Turner. Jest silnie rozpoznawalna choc ma inna dynamike i ekspresje ale rownie specyficzny i wyjatkowy glos - matowy i zachrypniety ale jednoczesnie skrajnie wyrazisty. Plyta jest swietna, po prostu. Piosenki konkretne, przejrzyscie skonstruowane i o swietnych melodiach. Warto! *

Sting - The Journey & The Labirynt

Sting lubi atmosfere supermana (czy tam spermana) wokol siebie i stad pretensjonalny tytul dzielka i dosc staranna edycja (zakupilem ’special edition’). Wytwornia plytowa takze dosc oryginalna jak na muzyka rockowego. Co w srodku? Well. W srodku mamy material muzyczny o dosc ubogiej instrumentacji (lutnia wspiera glos). Koledzy z forum zachwycali sie lutnista ale niestety, jest on mimo wszelkich staran tylko akompaniatorem i trudno delektowac sie nim jako wirtuozem. Glos Stinga to nie glos rasowego tenora a glos Stinga czyli Zadla. Well. Co wyszlo z tego jezeli dodamy renesansowa stylistyke? Ano cos dziwnego! Po pierwsze glos jest wysoce amatorski co przy tej stylistyce wymaga akceptacji (o co nie latwo, uprzedzam). Za to przy odrobinie wyobrazni mozna zalozyc, ze w czasach bujnego rozkwitu Renesansu ’szkoleni’ spiewacy niewiele przewyzszali Stinga a moze w pewnym procencie nawet mu nie dorastali do piet. Mamy zatem element naturszczykowski i to mozna polubic. Ta plyta jak malo ktora zawieszona jest na tekstach i bez ich zrozumienia pewnie jest naprawde trudna do przetrzymania. Do tego oklaski po kazdym numerze i XXI-wieczna precyzja nagrania. Wciaz jest dziwacznie i nieswojo. Zatam jaki wniosek? Well. A jakby powiedzial John Lennon nawet ’well, well, well’. Jest to plyta ciekawa, uspokajajaca jak krople walerianowe i z zalozenia pewnie niedoskonala. Za to otwiera pewne nowe obszary dla rocka. Rock renesansowy. No i na tym polu Sting sie spisal. Podobno jest takze liderem na polu wielogodzinnych stosunkow seksualnych co potwierdzila jego zona – raz tak z nia mial, ze nim sie skonczylo minely ze cztery godziny i biedna kobieta walczyla z sennoscia w ramionach mistrza. Tym razem jest lepiej – mistrz zamknal sie w niecalych 2 godzinach, sennosc raczej nie grozi a ze orgazmu nie ma..? no trudno, nie zawsze jest raj na ziemi.

Eric Clapton - Reptile

Prosto z mostu: przeciętna płyta z przebłyskami. Mieszanka fantastycznych utworów z przynudnymi i za długimi daję w efekcie twór, którego po kilku wysłuchaniach nie włączam juz bez użycia funkcji Program. Co wybieram - niezmiennie Reptile, Broken Down, Second Nature, Modern Girl i Son&Sylvia. Pierwszy i ostatni to utwory instrumentalne, zwłaszcza ten drugi - perełka. Czasem takze do listy dołącza Travelin' Light i Got You On My Mind. Inne utwory sa przyjemne, ale tylko przyjemne. Dobre na spoykanie w gronie przyjaciół. Don't Let Me Be Lonely Tonight lubiłem... dopóki nie kupiłem płyty Davida Sanborna z jego interpretacją ;). Acha - okładka płyty i wstęp w ksiazeczce wskazywałby na album wręcz konceptualny, poświęcony ludziom widocznym na jednym ze zdjęć - "Sonowi" i Sylvii (a "Reptile" to po prostu "ksywka" małego Claptonka). Nic z tego - dobór piosenek wydaje się być dość przypadkowy. jedynie wspomniane dwa utwory instrumentalne nawiązuja do tej tematyki. Trochę szkoda, ale EC to nie np Roger Waters. Niektórzy powiedzą, że może i lepiej... Podsumuję tak: niedroga i bardzo przyjemna płyta. Jest też na niej parę utworów, dla których warto ją kupić. Ja w każdym razie nie żałuję wydanych pieniędzy.

Eric Clapton - Unplugged

Płyta wydana w 1992. roku. Jak informuje nas juz sam tytuł - w rolach głównych gitary akustyczne. Ortodoksyjni wyznawcy "znaku firmowego" Claptona pod postacią czarno-białego Stratocastera muszą się obejść smakiem. Dla całej reszty mam dobre wieści: Płyta jest świetna. Znajdziemy na niej dobrze znane hiciory jak Layla, Old Love czy Tears in Heaven a także wiele innych , dla mnie, mniej znanych utworów, a każda piosenka zagrana niemal perfekcyjnie. W zespole prym wiodą dwaj gitarzyści (Eric Clapton - oczywiscie - i "Welsh Guitar God" Andy Fairweather-Low), których zgranie jest pierwszorzędne. Brzmią jak jeden czteroręki mistrz. Duża klasa. Do tego mamy basistę, "bębniarza", pianistę i Ray'a Coopera na instrumentach perkusyjnych. I nikt nie psuje ogólnego wrażenia. Płyta wciąga na dobre i po pierwszym przesłuchaniu aż się chce włączyć ja od nowa. Oczywiście po pewnym czasie, jak wszystko, się nudzi, ale zachwyt nie mija. Wciąż z radością sięgam po Unplugged i szybko się to raczej nie zmieni. Czyli polecam i to nie tylko fanom Claptona. W moim przypadku było to pierwsze świadome zetkniecie z Erykiem, warte każdej wydanej złotówki.

Jean Michel Jarre - En attendant Cousteau (Waiting for Cousteau)

Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt Jarre, wciągająca, niepokojąca, niesamowicie przestrzenna...no i kocham płyty z jednym motywem przewodnim...płyty robione z zamysłem a nie płyty "zlepki"

Sting - The Journey & The Labirynt

Ciekawy pomysł i niebanalne podejście do tematu to zalety tej płyty. Choć z drugiej strony dlaczego akurat Mr. Sting i Dowland? Tego chyba nie wie nikt... Skończę zatem, jak większość recenzji w naszej prasie 'fachowej': warto posłuchać samemu, aby wyrobić sobie własne zdanie na temat tej niewątpliwie ciekawej pozycji płytowej. Czyli generalnie drogie dzieci pocałujcie mnie teraz w dupę!

Sonic Youth - A Thousand Leaves

Sonic Youth. Grupa - legenda. Archetyp niepokornego i niezależnego rocka. Najlepsi (a na pewno najbardziej znani) spadkobiercy muzycznej tradycji Velvet Underground. Przeszło dwadzieścia lat od debiutu ciągle twórczy i zaskakujący. "A Thousand Leaves" to ich zdecydowanie najlepsza płyta z lat 90., a może nawet najlepsza w ogóle. Jako, że rock w tej dekadzie stracił siłę swego oddziaływania, album ten prawdopodobnie nie przejdzie do historii muzyki w takim stopniu jak ich arcydzieła z lat 80 - Sister, Evol i Daydream Nation. Po wydaniu trzech wspomnianych wyżej albumów zespół przeszedł do dużej wytwórni, przez co stracił nieco ze swojego nowatorstwa. Płyty takie jak Goo czy Dirty nie miały już tej siły rażenia. To proste, rock'n'rollowe piosenki, wciąż okraszone zgiełkliwymi gitarami, ale nieco wygładzonymi, "uładnionymi". Grupa często gościła wtedy w MTV, na fali renesansu mocniejszego rocka spowodowanego eksplozją grunge'u. Od biedy mozna bylo nawet ich wrzucić do tego worka :) Zmiany przyszły wraz z płytą Washing Machine i osiągnęły apogeum na opisywanej tu "A Thousand Leaves" z 1998 roku. Dla kojarzących zespół jedynie z barwnymi post-hipisowskimi rock'n'rollowymi freakami z teledsyków z początku lat 90. pierwszy kontakt z tą płytą będzie szokiem. Album zaczyna się zgrzytami i przesterami, które ciągną się przez cały pierwszy utwór. O co chodzi? Następuje jednak drugi numer - "Sunday" i wszystko wraca do normy. To typowo sonicyouthowa piosenka, ktora spokojnie mogłaby się znaleźć na "Dirty". Ale potem już nie ma lekko :) Okazuje się, ze to jedyny chwytliwy i przebojowy utwór na "A Thousand Leaves". W zasadzie jedyna "normalna" piosenka, w ktorej mamy zwrotki i refren. Dalszą część płyty trudno nawet nazwać "rockową", raczej należy użyc określenia "gitarowa". Muzyka jest transowa, mocno przesterowana, piskliwa, sprawia wrażenie improwizowanej. Jest jednocześnie bardziej wyciszona niż na wcześniejszych albumach, ale paradoksalnie również bardziej hałaśliwa. Jeśli uda nam się odrzucić uprzedzenia i pokonać jej nieprzystępność, czeka nas niezwykły muzyczny trip. Fascynująca podróż przez dźwięki, których nie znaliśmy. A już druga część płyty zaczynająca się 11-minutowym, najlepszym na płycie utworem "Hits Of Sunshine" to prawdziwy odjazd. I tak już jest do końca. Dajemy się ponieść i nie możemy się oderwać. Muzyka na tej płycie wydaje się dość wyraźnie zainspirowana tzw. post-rockiem, święcącym triumfy w drugiej połowie lat 90 nurtem łączącym tradycję niezależnego rocka, kraut-rocka i ambitnej ale raczej lajtowej elektroniki. Jednak w odróżnieniu od jego przedstawicieli Sonic Youth nie korzysta w ogóle z brzmień eletronicznych i pozostaje wierny klasycznemu rockowemu instrumentarium. Same kompozycje mają jednak często właśnie post-rockowy charakter. WIELKA PŁYTA. Jestem bezradny wobec jej geniuszu:) Nie umiem też o niej napisać obiektywnie, bo to moja ulubiona plyta Sonic Youth. Przy okazji mała dygresja - taką właśnie muzykę powinno się obecnie nazywać rockiem progresywnym, bo jest w niej rzeczywisty progres, podczas gdy zespoły zaliczane do tego gatunku były może i progresywne, ale przeszło ćwierć wieku temu :) GORĄCO POLECAM TĄ JAK I INNE PŁYTY TEJ GRUPY




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.